Władimir Putin rozpętał wojnę, której nie może wygrać, ale nie może jej też zakończyć. Zyskają na tym Stany Zjednoczone, a straci Europa. Dlatego to właśnie przede wszystkim w jej interesie jest… umiejętna eskalacja konfliktu

Miała to być krótka, zwycięska kampania zakończona upadkiem państwa ukraińskiego i zainstalowaniem w Kijowie prorosyjskiego rządu, który porzuci prozachodnią orientację. Wzmocniłoby to władzę Putina w Rosji, poprawiło jego pozycję przetargową w coraz wyraźniej rysującym się sojuszu z Chinami, a przede wszystkim – dało potężny lewar w relacjach z Europą i Stanami Zjednoczonymi. Wschodnia flanka NATO stałaby się nie do obrony, a co za tym idzie, Sojusz miałby do wyboru: zgodzić się na nowy system bezpieczeństwa w Europie (z Rosją jako istotnym i potężnym elementem) albo zaryzykować nową zimną wojnę.
Ten plan ugrzązł wraz z rosyjskimi czołgami dzięki heroicznej postawie (ale też doskonałemu wyszkoleniu i dowodzeniu) ukraińskiej armii. Coraz wyraźniejszy strategiczny pat powoduje, że Zachód liczy na rozpoczęcie rozmów. Nawet jeśli Rosja przystąpiła do wojny bez planu B, to teraz będzie musiała go stworzyć – i będzie musiał on zakładać pogodzenie się z istnieniem suwerennej Ukrainy. Pytanie tylko, jak bardzo okrojonej terytorialnie. Takie rozumowanie wyrasta z zachodniej kultury politycznej, w której kompromis jest wartością, porażki są naturalną częścią gry, a władza działa w interesie obywateli, a w każdym razie państwa. Tyle że władcy Rosji nie działają w tej logice. Koncentrują się na utrzymaniu i wzmocnieniu władzy nad własnymi obywatelami. A z tego punktu widzenia wojna może być dla nich szansą.
Dyktatura Władimira Putina opiera się na dwóch filarach: ideologicznym i gospodarczym. Ten pierwszy jest nową odsłoną wielkoruskiego szowinizmu łączącego elementy kultu wielkiej wojny ojczyźnianej, syndromu oblężonej twierdzy (zagrożenie przez NATO) i przedrewolucyjnego panslawizmu oraz tradycji carskich. Rosja jest wielka i wiele dała światu, ale on (przede wszystkim Zachód) tego nie docenia: chciałby ją okraść, wyzyskać i oszukać, tak jak to zrobił w latach 90. Odczarowanie traumy z okresu po upadku ZSRR jest jednym z podstawowych powodów autentycznej popularności Putina.
Filar gospodarczy opiera się na złożonej sieci oligarchicznych powiązań, w której środowisko byłych i obecnych ludzi służb specjalnych odgrywa rolę nadrzędnego arbitra. Korzystając z instrumentów państwa policyjnego, Putin ingeruje w dystrybucję zasobów między aparatem państwowym, kapitałem prywatnym i przestępczością zorganizowaną. Gros tych zasobów to bogactwa naturalne. W miarę umacniania się systemu dyktatury kontrola zasobów i powiązań robi się coraz bardziej scentralizowana, jednak do tej pory Kreml był tylko najsilniejszym węzłem sieci, wobec którego pozostałe zachowywały zróżnicowany stopień autonomii (o ile nie próbowały podważać władzy dyktatora).
Wojna w Ukrainie okazała się gigantyczną porażką z punktu widzenia interesów państwa. Rosja traci swój mit cywilizacyjny russkogo mira, niesłychanie korzystną pozycję w relacjach gospodarczych z Europą, grozi jej popadnięcie w wasalną zależność wobec Chin. Ale pozycja Putina wobec obywateli i oligarchicznej sieci może się w wyniku tej wojny wzmocnić. Pierwszą reakcją Kremla na niepowodzenia rosyjskiej armii była mobilizacja własnego społeczeństwa. Symbol „Z” jest świadomie kreowany jako element nowej, mitotwórczej propagandy, która w połączeniu z falą represji nadaje państwu charakter już wprost faszystowski. Sankcje i wywołany nimi spadek poziomu życia wcale nie muszą prowadzić do obalenia Putina, wręcz przeciwnie – mogą mu dostarczyć nowej legitymizacji. Tak jak w Korei Północnej, w Iranie czy w Iraku po pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej.
Co więcej, sankcje i krach gospodarczy mogą dla zdeterminowanego dyktatora oznaczać szansę na likwidację względnej autonomii oligarchów. Odcięci od kapitału zachodniego i wręcz fizycznie uwięzieni w kraju staną się oni całkowicie zależni od decyzji władzy. Trwająca wojna wzmacnia Kreml i jego służby względem pozostałych graczy w rosyjskim systemie politycznym.
Dlatego warunkiem domknięcia systemu dyktatury i przekształcenia go w reżim kontrolujący całkowicie gospodarkę i społeczeństwo jest trwanie wojny. I dlatego Putin nie ma żadnego interesu w tym, aby ją zakończyć – ponieważ to nie on ponosi jej koszty. Zakończenie jej w jakikolwiek inny sposób niż poprzez polityczne podporządkowanie Ukrainy Rosji będzie natomiast jego personalną porażką. A to z dużym prawdopodobieństwem oznacza utratę władzy. W Rosji nie obala się władców, którzy wpędzają swoich poddanych w nędzę; w Rosji obala się władców słabych, którzy przegrywają wojny.
Co opłaca się USA
Stany Zjednoczone czekały na tę wojnę. Amerykańskie agencje wywiadowcze przestrzegały przed nią już jesienią 2021 r. Co najmniej wtedy też zaczęto opracowywać pakiety sankcji, które – z zaskakującą sprawnością – zostały wprowadzone w ciągu trzech dni od momentu, kiedy pierwsze pociski spadły na ukraińską ziemię, po przełamaniu początkowego oporu Niemiec. Amerykańscy (i brytyjscy) doradcy przygotowywali już od dłuższego czasu ukraińską armię – jak widać, dobrze. Również potężna fala proukraińskiej narracji w zachodnich mediach może świadczyć o tym, że zawczasu zadbano o wpływowych sojuszników w walce informacyjnej. Niewiele wiemy o dostawach uzbrojenia, ale również one zostały zorganizowane błyskawicznie i najwyraźniej bez żadnych nieporozumień z Polską, która z dnia na dzień stała się hubem logistycznym do przerzutu broni.
Stanom Zjednoczonych wybuch wojny w Ukrainie przyniósł korzyści, o które od dawna bezskutecznie zabiegały. Relacje Rosji z Europą zostały zniszczone; polityka Niemiec oparta na modelu gospodarczym „surowce za technologię”, skutkującym uzależnieniem dużej części Europy od rosyjskiego gazu, podlega właśnie gruntownej rewizji; Unia Europejska będzie musiała zacząć się zbroić. Niemcy – jeśli nie chcą utracić swojej dominującej pozycji – będą musiały zostać w tym liderem. Jeśli zaś nie zechcą lub zabiorą się do tego zbyt opieszale, to w gotowości czeka Francja, która od dawna marzy o odzyskaniu mocarstwowej pozycji i zrealizowaniu swojej wizji UE.
Tym samym rozwiązany został najważniejszy problem USA: jak zwyciężyć w rywalizacji (a być może otwartej konfrontacji) z Chinami, mając ręce wciąż związane koniecznością zapewnienia obrony wschodniej flance NATO i powstrzymując Europę przed powstaniem osi gospodarczej Berlin – Moskwa – Pekin. Oś pękła, zanim zdążyła powstać; Europa musi teraz stawić czoła rosyjskiemu zagrożeniu i ta świadomość wreszcie do niej dotarła. Przy czym wcale nie będzie ono aż tak wielkie. Rosja, która ugrzęzła w beznadziejnej wojnie w Ukrainie, będzie przecież słaba. I na pewno niezdolna do otwartego ataku. Europa musi więc wykonać pewien wysiłek, aby zapewnić sobie skuteczne zdolności odstraszające – w sam raz taki, żeby leniwi i pacyfistyczni Europejczycy sobie z nim poradzili.
Kosztem dla USA będzie oczywiście ostateczne popadnięcie Rosji w zależność od Chin. Nie ma jednak nic za darmo, zaś po pierwsze – opisane powyżej korzyści są tych kosztów warte, a po drugie – wcale nie wiadomo, czy ten koszt jest aż tak wielki. Rosja i tak de facto grała z Chinami przeciwko USA. Teraz będzie grać dalej, tyle że słabsza. Stworzenie „wehikułu synergii gospodarczej” na wzór tandemu niemiecko-rosyjskiego zajmie jej lata. Wykorzystanie przez Chiny rosyjskich zasobów surowcowych również. Dość powiedzieć, że w tej chwili wolumen przesyłu rosyjskiego gazu do Chin wynosi ok. 15 mld m sześc. rocznie. Do Europy – 170 mld. Więcej bezpośrednich linii przesyłowych, które łączyłyby rosyjskie złoża z chińskimi odbiorcami, nie ma. A żeby je zbudować, potrzeba inwestycji i technologii. Słaba, zwasalizowana przez Chiny Rosja będzie też skutecznie odstraszać Europę przed budową silniejszych więzi z Państwem Środka, które stanie się sojusznikiem jej głównego wroga. Świat coraz wyraźniej zaczyna dzielić się na dwa bloki. Z amerykańskiego punktu widzenia jest to sytuacja optymalna.
Dlatego USA również mają interes w tym, aby wojna w Ukrainie trwała jak najdłużej. Szybkie zakończenie też może być dla nich atrakcyjne, ale nie każde. Z amerykańskiego punktu widzenia korzystny pokój to taki, z którego Rosja wychodzi słaba i skłócona z Europą. Najlepiej z Putinem u władzy. Krótko mówiąc – pokój zawarty za cenę okupacji znaczącej części ukraińskiego terytorium, czyli raczej rozejm. Ale aby do niego doszło, Ukraina musi ponieść o wiele większe straty, a Putin musi skonsolidować swoją władzę. Oraz, być może, uświadomić sobie, że wyczerpał swój potencjał militarny tak bardzo, że realnie grozi mu, że siły ukraińskie mogłyby zacząć odbijać zajęte tereny. Ten moment jeszcze nie nastąpił.
Na pewno zaś USA nie opłaca się podbijać stawki. Wciągnięcie NATO do konfliktu przeważyłoby szalę jednoznacznie na korzyść Kijowa i mogłoby doprowadzić do obalenia Putina. Stąd też obawy przed rzekomą eskalacją, która jakoby mogłaby prowadzić do nuklearnej katastrofy, mogą być na wyrost. Amerykanie właściwie nie muszą się wcale zastanawiać, czy w przypadku eskalacji nuklearne uderzenie jest ze strony Rosji realne czy też nie. Oni po prostu grają na inny scenariusz, w którym Ukraina wykrwawia się, wykrwawiając zarazem Rosję. A NATO przygląda się z bezpiecznej odległości, pomagając Ukrainie tyle, ile trzeba, by nie upadła – ale nie więcej.
Wątpliwe zalety państwa frontowego
Czy jednak trwanie tej wojny opłaca się nam? Do pewnego stopnia mamy interes wspólny z amerykańskim: słaba Rosja, świat podzielony na dwa bloki. A pomiędzy nimi my, państwo frontowe NATO. Takie położenie może nam przynieść korzyści, co prognozował krótko przed wybuchem wojny Witold Jurasz. Pociągnie jednak za sobą również ogromne koszty i narazi nas na nowe ryzyka.
Koszty ponosimy już teraz, w postaci olbrzymiej fali uciekinierów, którzy przybyli do Polski. Jeżeli wojna będzie trwała, a tym bardziej jeżeli przerodzi się w próbę okupowania części ukraińskiego terytorium, ich liczba może wzrosnąć kilkakrotnie. I to stanie się jednym z głównych problemów polityki publicznej. Polska zamieniona w gigantyczny obóz dla uchodźców może stać się państwem skrajnie niewydolnym.
To, że wskutek przedłużającego się zaangażowania w Ukrainie Rosja osłabi się militarnie, nie sprawi, że stanie się państwem niezdolnym do działań zaczepnych na innych polach. Zwłaszcza na tym, na którym już od dawna ma duże osiągnięcia i posiada spore zasoby – w walce informacyjnej w cyberprzestrzeni.
Nie łudźmy się – blokująca możliwość uprawiania normalnej polityki polaryzacja polskiego społeczeństwa to w jakiejś części wynik działania rosyjskiej agentury, która wspiera obie strony. Wspiera każdego. Pod jednym warunkiem: aby reprezentował postawę skrajną, nieprzejednaną i radykalną. Już mamy z tym poważny kłopot, bo uzyskanie ponadpartyjnego konsensusu w jakiejkolwiek sprawie stało się niemożliwe. Ale prawdziwy kłopot będziemy mieć wtedy, gdy mieszkać będzie wśród nas 2, 3 mln (a może więcej) ludzi wypędzonych z Ukrainy. Wśród Polaków wygasać będzie początkowy entuzjazm i solidarność, a wśród Ukraińców – początkowa wdzięczność. Czy muszę tłumaczyć, jaką to będzie pożywką dla rosyjskich trolli podsycających z jednej strony postawy antyuchodźcze (zabierają pracę, opiekę socjalną, dla nich są pieniądze, dla Polaków nie), a z drugiej antypolskie (jesteście tu, bo Polacy nie chcieli wam wystarczająco pomóc, nawet tych migów nie wysłali, to przez nich przegrywacie wojnę, a oni dają wam ochłapy). Jeżeli ten scenariusz się ziści, to ruch antyszczepionkowy i wywołane przezeń problemy (dziś już wiemy bez wątpliwości, że co najmniej inspirowane, jeśli nie całkowicie sterowane z Moskwy) będziemy wspominać jako igraszkę.
Przedłużająca się wojna dla Polski oznaczać będzie nie tylko ponoszenie ogromnych kosztów związanych z opieką nad uchodźcami. Będzie rodzić realne ryzyko utraty sterowności politycznej. A także przyniesie stopniowe niwelowanie korzyści, jakie odnieśliśmy dotąd z naszej konsekwentnie proukraińskiej postawy.
Nie ma dzisiaj narodu, z którym Polacy odczuwaliby więź tak silną jak z Ukraińcami. I dzieje się to pomimo braku wypracowania wspólnych mechanizmów przezwyciężenia historii. Sytuacja po 2014 r. doprowadziła do powstania narodu ukraińskiego zorientowanego propolsko i antyrosyjsko. Jest to przełom w naszych wspólnych dziejach, ale też bezcenny z punktu widzenia naszej niepodległości zasób. Zgoda na kontynuację wojny w Ukrainie to zarazem przyzwolenie na niszczenie tego zasobu: ginąć w niej będzie propolska elita. A w razie opisanego powyżej kryzysu uchodźczego świeżo powstała więź może się łatwo przekształcić w ponowną wrogość.
Pytanie, czy status „państwa frontowego NATO” i wiążące się z tym wsparcie ze strony USA będą wystarczającą rekompensatą za potencjalny paraliż całych obszarów polskiej polityki publicznej? Czy państwo w taki sposób sparaliżowane nadaje się do odgrywania roli państwa frontowego? Czy najważniejszy sojusznik w ogóle będzie w nas tak znacząco w takiej sytuacji inwestował? Ostatecznie przecież uwikłana w okupację Ukrainy Rosja już na nikogo nie napadnie... A poza tym Europa, z trudem, bo z trudem, ale zabierze się do jakichś zbrojeń i tworzenia wspólnej armii. Może się więc okazać, że to, co korzystne dla USA, dla nas jest korzyścią hipotetyczną, za to obarczoną bardzo dużym ryzykiem. Ponadto, jak widać, zagrożenia ze strony Rosji wcale w tym scenariuszu nie znikają, przybierają tylko inną formę.
Wydaje mi się, że Polska ma zdecydowanie większy interes w scenariuszu, którego USA nie traktują priorytetowo: w szybkim zakończeniu wojny w sposób taki, aby Rosja poniosła w niej porażkę, a więc aby Ukraina zachowała suwerenność i integralność terytorialną w podstawowym zakresie. W lepszym wariancie: na obszarze, który kontrolowała wieczorem 23 lutego, w gorszym – przynajmniej z zachowaniem dostępu do Morza Czarnego. Z tak zakończonej wojny Rosja wyszłaby niewątpliwie słabsza niż przed jej rozpoczęciem. Nie tak słaba, jak gdyby inwazja przekształciła się w wariant afgański (czy iracki), ale słaba. Nie zdołałaby już odbudować „wehikułu synergii” z Niemcami, ci bowiem – przy całym zaangażowaniu w projekt zostania hubem gazowym dla Europy – drugi raz już tej gry na taką skalę nie podejmą. Na straży naszego bezpieczeństwa stałaby wolna i silna militarnie Ukraina. My zaś, nieobciążeni kosztami kryzysu uchodźczego, moglibyśmy się skupić na naszych problemach. To, co obecna wojna pokazuje nam bardzo wyraźnie, to że właśnie nie słaba Rosja, ale silna Ukraina jest receptą na nasze bezpieczeństwo.
Chcesz pokoju, bądź gotów na wojnę
Zmuszenie Rosji do uznania porażki jest możliwe tylko w jeden sposób: przez zaangażowanie w ten konflikt NATO. Nie, nie wymaga to udziału polskich, amerykańskich czy jakichkolwiek innych żołnierzy Sojuszu w realnej wojnie. Wymaga okazania, że taka ewentualność jest brana pod uwagę. Wojskowi i dyplomaci posługują się pojęciem drabiny eskalacyjnej. Każdy konflikt to gra w tchórza: licytujemy i patrzymy, czy przeciwnik ustępuje. Ustąpi, jeśli uwierzy w naszą zdolność do pokonania go militarnie i w gotowość do zrobienia tego.
Co do pierwszej z tych przesłanek nikogo przekonywać nie trzeba. Po trzech tygodniach wojny widać, że Rosja jest niezdolna do skutecznego prowadzenia dużych operacji wojskowych. Na pewno nie przeciw NATO. Dlaczego więc Sojusz świadomie zrezygnował z jakiejkolwiek próby okazania determinacji? Powodów może być wiele (w tym celowa strategia USA), ale to nieistotne. Z naszego punktu widzenia był to błąd. Jedyny sygnał, jaki Putin otrzymał od NATO, to żeby nie ważył się atakować państw do niego należących. Jeśli wytrzyma presję ekonomiczną, to w Ukrainie może robić, co chce. Robi więc.
A przecież można postawić takie żądanie, by przestał. Nie wprost, ale używając w tym celu drabiny eskalacyjnej. Drabina ma to do siebie, że można po niej wchodzić, ale też schodzić. Państwa NATO bezwzględnie powinny wejść przynajmniej na kilka pierwszych szczebli, żeby zobaczyć reakcję, i dopiero wtedy dyskutować, czy się cofnąć, czy wchodzić wyżej. Tym bardziej że żaden z kroków, które opisuję poniżej, nie powoduje bezpośredniego ryzyka wojny.
Na Bałtyku, w Polsce, na Litwie i Łotwie powinny się odbyć poważne manewry NATO. Tak aby Łukaszenka poczuł się zagrożony od zachodu i północy, a przy okazji aby była to demonstracja siły wobec obwodu kaliningradzkiego. Samo takie działanie jest okazaniem determinacji, a zarazem wbija klin pomiędzy Łukaszenkę a Putina. Takie manewry dałyby temu pierwszemu wspaniały pretekst, aby nie angażować białoruskiej armii – musiałby wszak pilnować własnej granicy, bo złe NATO gotowe go napaść. Co więcej, miałby prawo oczekiwać, że Putin przerzuci część oddziałów rosyjskich do ochrony Białorusi. Jeśli tego nie zrobi, to lojalność Łukaszenki wobec niego osłabnie. Jeśli zrobi, to osłabi własne siły inwazyjne. Tak czy inaczej Ukraina skorzysta.
Obecność wojsk NATO w rejonie Morza Czarnego powinna zostać wzmocniona, tak aby dowódców rosyjskich okrętów czekających na rozkaz ataku na Odessę zaczęła dręczyć myśl, czy sami nie zostaną zaatakowani. Oddziały Sojuszu powinny się przygotować do wkroczenia do Mołdawii, a po uzyskaniu stosownego zaproszenia – wkroczyć do niej i demonstracyjnie zacząć się przygotowywać do zajęcia Naddniestrza. Mimo stacjonowania tam rosyjskich wojsk od lat jest ono coraz silniej związane z Mołdawią i Rumunią.
Takie działania – znacznie poniżej progu wojny – zmusiłyby Putina i jego otoczenie do gorączkowego planowania, jak odpowiedzieć na ewentualną agresję NATO, która może się skończyć utratą dwóch ważnych strategicznie terytoriów: Kaliningradu i Naddniestrza. Już samo to spowodowałoby, że hipotetyczna cena agresji na Ukrainę wystrzeliłaby wysoko ponad wszelkie zakładane poziomy. I zmusiło niektórych do refleksji.
Gdyby NATO zareagowało tak na początku, to przekazanie polskich migów Ukrainie mogłoby zostać przez Rosję potraktowane wręcz z ulgą, że nie stało się nic gorszego. Zaś gotowość do zastosowania ewentualnej militarnej retorsji byłaby zdecydowanie niższa – bo mogłaby ona pociągnąć za sobą kolejny krok NATO (które wyglądałoby na gotowe, by ten krok uczynić).
Potraktujmy powyższe scenariusze jako przykładowe. Rzecz w tym, że drabina eskalacyjna powinna zostać uruchomiona. Być może Stany Zjednoczone nie są tym zainteresowane, ale nie tylko one są w NATO. Polska powinna wszcząć konsultacje z krajami, które podobnie jak my mają interes w szybkim zakończeniu wojny: Rumunią, krajami bałtyckimi, ale również Turcją i Francją. Ankara jest zainteresowana osłabieniem Rosji i stara się odgrywać rolę mediatora. Paryż chciałaby wzmocnić swoją pozycję. Cóż wzmocniłoby ją bardziej niż udział w zakończeniu wojny w Ukrainie? Podkreślam: nie chodzi tu o bezpośrednie prowokowanie Rosji do wojskowej odpowiedzi. Chodzi o zademonstrowanie w sferze militarnej determinacji analogicznej do tej, którą świat Zachodu okazał dotąd w sferze gospodarczej.
Widmo atomowego grzyba
Jakakolwiek eskalacja została wykluczona tak pochopnie głównie dlatego, że wszyscy traktują ją jako drogę bez odwrotu („My zrobimy A, a jeśli on zrobi B, to my będziemy musieli zrobić C, a wtedy on zrzuci bombę atomową”). Jest szalenie istotne, abyśmy sobie uprzytomnili, że to nieprawda.
Po pierwsze, bomba atomowa od 77 lat służy do tego, by nią straszyć, a nie by ją zrzucać. Dlatego też, zanim ktokolwiek przejdzie do punktu, poza którym pozostaje już tylko ta straszna ostateczność, będzie się najpierw starał wykorzystać wszystkie inne groźby. Kiedy użyje tej ostatniej, nic innego już mu nie pozostanie. Dotyczy to również Putina.
Istnieje tzw. doktryna deeskalacyjnego uderzenia atomowego. Zakłada ona, że Rosja może wykonać uderzenie za pomocą taktycznej broni jądrowej (czyli takiej o stosunkowo niewielkiej sile rażenia) w konflikcie konwencjonalnym, którego nie jest w stanie wygrać. Czyli w konflikcie z NATO, które miałoby się wówczas cofnąć przerażone wizją wymiany ciosów jądrowych w pełnej skali. Nie ma jednak pewności, czy taki skutek zostałby rzeczywiście osiągnięty. Stąd też sytuacja, w której możliwy staje się otwarty konflikt militarny z Sojuszem, jest dla Rosji podwójną niewiadomą. Nie wiadomo, czy NATO zdecyduje się na niego, a jeśli tak, to nie wiadomo, czy ewentualna decyzja o jądrowej deeskalacji pozwoli go zakończyć.
I tym właśnie Zachód powinien grać. Eskalując na dolnych szczeblach drabiny (poniżej progu bezpośredniego starcia zbrojnego), może utrzymywać Rosję w sytuacji, w której ta będzie się obawiać, że jakiś jej ruch spowoduje otwartą konfrontację. Jeżeli będzie miała do dyspozycji mniej ryzykowną alternatywę, to będzie skłonna ją wybrać. W ten sposób, podobnie jak w szachach, można przeciwnika stopniowo spychać na coraz mniej dla niego korzystne pozycje. W tym przypadku – coraz bardziej utrudniające mu zwycięstwo nad Dnieprem, zwiększające zaś szanse na wygraną Ukraińców.
Jednym z ważniejszych działań przybliżających do tego celu są obecnie dostawy samolotów i broni pancernej dla Ukrainy. Aby móc je zrealizować, konieczne jest uprzednie „zaszachowanie” Rosji w taki sposób, aby uznała, że militarny atak na państwo, które taką broń dostarczy, będzie dla niej nieopłacalny. ©℗
Nie słaba Rosja, lecz silna Ukraina byłaby receptą na nasze bezpieczeństwo
Autor jest doktorem nauk prawnych, kieruje Centrum Badań Ilościowych nad Polityką UJ