Liderzy państw członkowskich UE, zamiast kontynuować politykę presji na Kreml, zaczęli kalkulować, jak nie spalić mostów do Rosji po Putinie.

Unijne młyny znów zaczęły mleć bardzo powoli. Pierwsze pakiety sankcji na Rosję wprowadzono sprawnie i szybko, a co więcej – są one bardzo dotkliwe dla tamtejszej gospodarki. O czym Rosjanie w pełni przekonają się za kilka miesięcy – jak na razie docierają do nich jedynie przebłyski katastrofy. Problem w tym, że w reakcji na dalszą eskalację działań Kremla zjednoczona Europa zaczęła mnożyć problemy.
Embargo na surowce ze Wschodu mogłoby rzekomo doprowadzić do braku światła w niemieckich domach – według szefowej dyplomacji RFN Annaleny Baerbock. UE nie jest też gotowa na szybką ścieżkę akcesyjną dla Ukrainy. Szczyt Rady Europejskiej w Wersalu był festiwalem wielu słusznych deklaracji, jednak nieprzesadnie ambitnych i przede wszystkim pozbawionych konkretów. Jeśli faktycznie rosyjska agresja jest dla Europy momentem hamiltonowskim, przełomem na drodze do pogłębienia integracji i ewolucji UE w ważny podmiot na arenie międzynarodowej, to liderzy unijni muszą uważać, żeby tej chwili nie przespać.
Serbia tak, Ukraina nie
Deklaracja wersalska okazała się zaskakująco umiarkowana, jak na skalę wyzwań. Rada Europejska przypomniała, że już w umowie stowarzyszeniowej z Ukrainą, która zresztą stała się zarzewiem Majdanu w 2014 r., uznała europejskie aspiracje Kijowa. Nie zapowiedziała jednak „szybkiej ścieżki” akcesji, nie ma także mowy o nadaniu Ukrainie statusu kandydata. Została uruchomiona traktatowa procedura, w której Komisja Europejska musi najpierw wydać opinię na temat wniosku akcesyjnego. „W oczekiwaniu na tę opinię i bez zbędnej zwłoki będziemy dalej wzmacniać nasze więzi i pogłębiać partnerstwo, aby wspierać Ukrainę na jej europejskiej drodze” – czytamy w deklaracji, co jest klasycznym unijnym pustosłowiem. Zresztą Rada zwróciła się do Komisji także w sprawie wydania opinii na temat wniosków Mołdawii i Gruzji, które w reakcji na działania Kremla, zapewne w panice, również złożyły podobne wnioski. Ukraina nie będzie więc uprzywilejowana, chociaż za swoje europejskie aspiracje płaci właśnie straszną daninę krwi.
Zjednoczona Europa podtrzymuje sceptyczne nastawienie do kolejnych rozszerzeń, choć nadanie Ukrainie statusu kandydata niczego by nie przesądzało. Obecnie status kandydata do UE mają Albania, Czarnogóra, Macedonia, Serbia oraz Turcja. Nie licząc Czarnogóry, najmłodszego członka NATO, trudno powiedzieć, by którekolwiek z tych państw w ostatnich latach szczególnie zbliżyło się do akcesji. Symboliczne uznanie Ukrainy za kandydata do UE mogłoby być więc ważnym, choć symbolicznym gestem. Niestety nawet na taki gest Rada się nie zdobyła.
Kunktatorstwo Europy wzbudziło oburzenie nawet stonowanych niemieckich mediów. „Jak to możliwe, że prorosyjski i na wpół autokratyczny kraj, jak Serbia, ma być przyjęty do UE, a pogrążona w egzystencjalnym kryzysie Ukraina zostaje odrzucona?” – pytał na łamach „Die Welt” Christoph B. Schlitz. „Był to szczyt hańby, pomimo przyznania 500 mln euro na pomoc wojskową dla Ukrainy. Kanclerz Scholz nie zaprezentował się z najlepszej strony, wypowiadając się przeciwko embargu na ropę i gaz oraz przeciwko statusowi kandydata dla Ukrainy” – skwitował niemiecki komentator.
Sto euro na głowę to za dużo
Między innymi właśnie z powodu oporu Niemiec perspektywa embarga na rosyjskie surowce jest bardzo odległa. Według zapowiedzi szefowej KE Ursuli von der Leyen Unia Europejska będzie się stopniowo uniezależniać od surowców z Rosji do 2027 r. W deklaracji wersalskiej nawet ta data nie występuje, mowa jest jedynie o wezwaniu Komisji Europejskiej, by do końca maja przedstawiła plan RePowerEU, który nakreśli ścieżkę uniezależniania się od dostaw paliw kopalnych. W założeniach RePowerEU czytamy, że „zakończenie nadmiernej zależności od paliw kopalnych z Rosji może zostać osiągnięte na długo przed 2030 r.”.
Jak dotychczas jedynym konkretem planu RePowerEU jest zapełnienie europejskich magazynów gazu do poziomu 90 proc. przed 1 października. To konieczne, według analizy Instytutu Bruegla, by przetrwać najbliższą zimę bez rosyjskiego surowca. Poza tym RePowerEU kładzie nacisk m.in. na dywersyfikację źródeł dostaw, w tym budowę gazoportów umożliwiających dostawy LNG, a także na udoskonalenie wzajemnych połączeń sieci gazowych między krajami członkowskimi, czyli na tworzenie kolejnych interkonektorów. Mowa jest też o rozwoju rynku wodoru, rozwijaniu efektywności energetycznej oraz szybszym odchodzeniu od paliw kopalnych. Nie ma więc mowy o żadnym funduszu pomocowym w związku ze wzrostem cen energii, który dotyka gospodarstwa domowe oraz mniejsze przedsiębiorstwa. Rada Europejska obiecuje jednak, że „pilnie omówi” ten problem podczas szczytu 24–25 marca. W kwestii energetyki deklaracja wersalska okazała się więc zwyczajnym kapiszonem.
Tymczasem rezygnacja z rosyjskich surowców jest możliwa już teraz, chociaż będzie to kosztowne. Potwierdza to wiele analiz – jak opublikowana na łamach ECONtribute praca „What if? The Economic Effects for Germany of a Stop of Energy Imports from Russia”, autorstwa ekonomistów z uniwersytetów w Kolonii i Bonn. Autorzy szacują, że rezygnacja z importu surowców energetycznych z Rosji kosztowałaby Niemcy od 0,5 do 3 proc. PKB; dla porównania – pandemiczna recesja w 2020 r. wyniosła 4,5 proc. PKB. Ekonomiści zwracają uwagę, że łatwa do zastąpienia jest ropa, trudniejsza sprawa byłaby z gazem – tu musiałaby nastąpić substytucja węglem czy atomem. Naukowcy podają , że w najkorzystniejszym scenariuszu zaprzestanie importu z Rosji kosztowałoby Niemcy mniej niż 1 proc. PKB, czyli ledwie 80–120 euro na obywatela rocznie; w scenariuszu najdroższym Niemcy straciłyby 2–2,5 proc. PKB, a więc około tysiąca euro na obywatela rocznie. To nie jest zbyt wygórowana kwota za odcięcie ludobójczego reżimu od kroplówki finansowej.
Piotr Lewandowski z Instytutu Badań Strukturalnych zauważył na Twitterze, że to koszt porównywalny do wysiłku finansowego, jaki będzie musiała ponieść Polska z powodu polityki klimatycznej. „Skoro Niemcy nie chcą zaakceptować niewielkiej redukcji swoich bardzo wysokich dochodów, aby powstrzymać rzeź niewinnych Ukraińców, to jak mogą oczekiwać, że znacznie biedniejsze kraje zaakceptują cięcia dochodów w imię dbałości o poziom mórz w 2050 r.?” – pytał, bardzo zresztą celnie, Lewandowski.
Karzeł na własne życzenie
Nie oznacza to jednak, że deklaracja wersalska okazała się kompletnym niewypałem. Zawarto w niej ważne, może nawet przełomowe zapowiedzi rozszerzenia unijnej polityki bezpieczeństwa. Zapowiedziano znaczące zwiększenie wydatków na obronność, ze szczególnym naciskiem na „stwierdzone braki strategiczne”, których identyfikacją powinna zająć się Komisja Europejska – również do połowy maja. W ramach UE zostaną stworzone zachęty w celu stymulowania wspólnych projektów i zamówień wojskowych. Unia będzie dbać o rozwój przemysłu obronnego i synergię między badaniami cywilnymi a wojskowymi. W celu wsparcia obronnego partnerów Wspólnoty wykorzystywany będzie wart jak na razie tylko 5 mld euro Europejski Instrument na Rzecz Pokoju. Został on już zresztą wykorzystany w celu „obejścia traktatów”, by UE mogła dozbroić Ukrainę.
Obecnie państwa członkowskie wydają łącznie na obronę ok. 1,3 proc. PKB Unii Europejskiej, który wynosi 14,5 bln euro, a więc zwiększenie nakładów wojskowych do wymaganych w NATO 2 proc. PKB zapewniłoby na ten cel dodatkowe ponad 100 mld euro rocznie. To ogromna kwota. Roczny budżet wojskowy Rosji to 42 mld euro – licząc po kursie rubla z 2021 r.
Unia Europejska jest gospodarczym gigantem. Według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego jej PKB – licząc według parytetu siły nabywczej – to 21,5 bln dol., co plasuje ją na trzecim miejscu na świecie, ledwie ponad bilion dolarów za drugimi Stanami Zjednoczonymi (pierwsze są Chiny). Jak na razie trudno znaleźć państwa UE wśród największych potęg wojskowych świata. Według rankingu Global Firepower 2022 w pierwszej dziesiątce znajduje się jedynie Francja – na siódmym miejscu. W pierwszej „20” są Włochy (11. miejsce), Niemcy (16.) i Hiszpania (19). Polska znalazła się 24. miejscu, czyli oczko nad Szwecją i dwa oczka pod Ukrainą. Łącznie państwa UE mogłyby stanowić jedną z największych sił militarnych na świecie, musiałyby jednak ściśle współpracować i podjąć niemały wysiłek finansowy.
Po obiecujących pierwszych reakcjach na wojnę w Ukrainie z Unii Europejskiej jakby zeszło powietrze. Liderzy państw członkowskich zamiast kontynuować politykę presji na Kreml, zaczęli kalkulować, jak nie spalić mostów do Rosji po Putinie. Właśnie przez takie kalkulacje UE nadal jest gospodarczym gigantem i politycznym karłem. Kreml drastycznie eskaluje działania w Ukrainie, tymczasem UE ograniczyła nowe sankcje do rozszerzenia restrykcji personalnych i wprowadzenia selektywnego embarga na import, głównie na wyroby luksusowe, co pewnie zaboli rosyjskie elity, ale nie pozbawia Kremla pieniędzy na kontynuowanie coraz bardziej barbarzyńskich działań zbrojnych.
UE ma ogromne możliwości mobilizacji środków, którymi mogłaby sfinansować chociażby działania ochronne dla gospodarstw domowych i firm w związku z rezygnacją z rosyjskich surowców. Euro jest jedną z najważniejszych walut świata, dzięki czemu UE może chociażby pożyczać pieniądze na rynku z ujemnym oprocentowaniem. UE jest trzecią największą potęgą gospodarczą globu, a mimo to jej wpływ polityczny jest nieporównywalny z USA i Chinami. Być może w połowie maja Komisja Europejska przedstawi szczegóły planu, który zrobi wreszcie wrażenie, problem w tym, że do tego czasu Ukraina może się wykrwawić.
Jeśli faktycznie rosyjska agresja na Ukrainę jest dla zjednoczonej Europy momentem hamiltonowskim, przełomem na drodze do pogłębienia integracji i ewolucji UE w ważny podmiot na arenie międzynarodowej, to liderzy unijni muszą uważać, żeby tej chwili nie przespać