W rosyjskiej przewrotności jest coś fascynującego. Państwo, które zgromadziło ponad 100 tys. żołnierzy u granic Ukrainy, a wcześniej anektowało Krym i wywołało separatyzm na Donbasie, w pierwszych słowach projektu porozumienia z USA o nowym ładzie bezpieczeństwa światowego powołuje się… na Kartę Narodów Zjednoczonych, Akt końcowy Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, Deklarację z Manili z 1982 r. i kilka innych kluczowych źródeł prawa międzynarodowego.

Rosja, która pogwałciła to prawo, naruszając suwerenność Ukrainy i która od kilku lat prowadzi nieregularną wojnę z Zachodem, nie wahając się przed użyciem broni chemicznej (Wielka Brytania) czy przed próbą zabójstwa lidera państwa finalizującego swój akces do NATO (Czarnogóra) – jakby nigdy nic chce powrócić do świata reguł, które sama niszczy. Liczy, że ten świat wyprawi jeszcze na jej cześć przyjęcie. Tak jak w przypadku Akakiusza Kamaszkina z opowiadania „Szynel”.
Poziom bezczelności opublikowanego w piątek na stronach rosyjskiego MSZ projektu umowy USA–Rosja jest bez precedensu. W art. 4. czytamy, że Stany Zjednoczone powinny przedsięwziąć kroki, które zapobiegną rozszerzaniu NATO na Wschód, a w szczególności na byłe republiki sowieckie. Już samo sformułowanie „państwa byłego ZSRS” zawiera ogromny potencjał pogardy, który nie dostrzega upływu trzech dekad od upadku Związku Sowieckiego i zmian, które zaszły choćby na Ukrainie i w Gruzji. W tym samym punkcie czytamy, że USA nie powinny rozwijać współpracy wojskowej z – tu znów – „państwami byłego ZSRS” i instalować na ich terenie swoich baz. W art. 5 Rosjanie nawołują m.in. do powstrzymania się od organizowania lotów bombowców strategicznych, a w art. 6 domagają się zakazu rozmieszczania rakiet krótkiego i średniego zasięgu poza terytorium USA i powstrzymania się od rozmieszczania broni atomowej poza terenem Stanów Zjednoczonych.
W praktyce propozycja Rosji oznacza pozbawienie państw takich jak Ukraina czy Gruzja prawa do suwerennego decydowania o swojej polityce zagranicznej. A NATO możliwości decydowania o tym, jakim sojuszem chce być w przyszłości. Zapisy art. 6 i 7 oznaczają z kolei, że Kreml domaga się, aby państwa, które już są członkiem Paktu, nie miały prawa do udziału np. w programie nuclear sharing, czym jest zainteresowana m.in. Polska.
Czytając projekt grand dealu między USA i Rosją, wyraźnie widać, jaki jest cel gromadzenia sił przy granicy z Ukrainą. Nie chodzi o wojnę, ale o wymuszenie na Amerykanach porozumienia, które na nowo zdefiniuje strefy wpływów Zachodu i Wschodu. Kreml poprzez presję militarną dąży, po pierwsze, do marginalizacji NATO (adresatem umowy jest Waszyngton, a nie Sojusz Północnoatlantycki, mimo że dotyczy ona Paktu, który buduje 30 państw), po drugie, do ubezwłasnowolnienia Ukrainy i Gruzji, po trzecie, do wytyczenia granicy między Wschodem a Zachodem, która będzie nową wersją żelaznej kurtyny, po czwarte, do zalegalizowania wcześniejszych, niezgodnych z prawem międzynarodowym działań Kremla. Spełnienie któregokolwiek z tych warunków oznacza porażkę Zachodu. Projekt umowy, którą po telekonferencji Putin–Biden zaprezentował rosyjski MSZ – jest jak upiór z Gogolowskiego „Szynela”. Ubrany w stary czy nowy płaszcz, zawsze wraca i jest nie do zaakceptowania. ©℗