Przeszłam przez całe to piekło, żeby zapewnić bezpieczeństwo dzieciom i mężowi - mówi Nilofar Ayoubi.

*Nilofar Ayoubi, afgańska aktywistka działająca na rzecz praw kobiet. Z pochodzenia Pasztunka. Przed upadkiem Kabulu prowadziła przedsiębiorstwo. Obecnie mieszka w Polsce

Jeszcze trzy miesiące temu kobiety w Afganistanie cieszyły się względnie spokojnym życiem. Jak wyglądało Twoje życie przed zdobyciem władzy przez talibów?
Moje życie… Miałam piękny dom, kilka firm. Angażowałam się jako aktywistka. Zawsze byłam blisko kobiet. Tworzyłam dla nich miejsca pracy w moich przedsiębiorstwach związanym z produkcją dywanów, odzieży czy mebli. Będąc w Afganistanie, nie miałam czasu nawet na spotkania z rodziną. Byłam pracoholiczką. Lubiłam to. Mogę chyba powiedzieć, że moje życie było idealne. Zresztą nie tylko moje. Po 20 latach posiadania jako takiego rządu i podstawowych praw wreszcie my ‒ afgańskie kobiety ‒ poczułyśmy, że mamy w miarę normalne życie. Wszyscy zmierzaliśmy w dobrą stronę. Teraz to zniknęło, a moje życie zdecydowanie nie jest perfekcyjne.
Zdecydowałaś się wyjechać.
W Afganistanie zostawiłam duszę. Do Polski udało mi się przyciągnąć tylko ciało. Musiałam to zrobić, żeby zawalczyć o przyszłość moich dzieci. Jeśli ich matka i ojciec zostaliby zamordowani, to one wylądowałyby na ulicy. Kto wie, co by im się przytrafiło? Cieszę się, że dla nich przeżyłam, ale nie sądzę, że kiedykolwiek potrafiłabym wydostać z Afganistanu moją duszę. Szczególnie teraz, kiedy grupa kobiet, z którymi współpracuję, wciąż tam mieszka. Organizują się, walczą i protestują. Czuję się bezsilna, nie mogąc być z nimi. Wydaje mi się, że one są bardziej żywe niż wszyscy ci, którzy z kraju wyjechali.
Ewakuację ludzi z Afganistanu śledził w sierpniu cały świat. Jak wyglądała twoja ucieczka?
Była dokładnie taka sama jak wszystkich. Przeszłam przez całe to piekło, żeby zapewnić bezpieczeństwo dzieciom i mężowi. A to było poważnie zagrożone, bo talibowie bardzo szybko zaczęli nas szukać. Byli w naszych biurach, sklepie, nawet u moich teściów w domu. W mediach oczywiście zaprzeczali, że prowadzą jakiekolwiek poszukiwania niewygodnych dla siebie osób. Mówili, że to gangi, które się pod nich podszywają. Sytuacja była naprawdę skomplikowana. Kiedy upadało moje miasto ‒ Herat ‒ byłam w urzędzie. Wyrabiałam paszport dla mojego 11-miesięcznego wówczas dziecka. W pewnym momencie zadzwoniła do mnie siostra. Powiedziała jedynie „biegnij”. Okazało się, że wojska talibskie zbliżały się wtedy w okolice urzędu. Miałam 10 minut na przemyślenie wszystkiego ‒ co powinniśmy zrobić, gdzie uciec? Mężowi kazałam wrócić z dziećmi do domu, a sama pojechałam do mojego sklepu. Każdej z zatrudnionych tam kobiet dałam pieniądze, bo nie wiedziałam, co może się wydarzyć w przeciągu następnej godziny. Chciałam, żeby wróciły taksówkami do domu, ale jako że większość z nich należała do mniejszości chazarskiej, żaden kierowca nie zdecydował się na kurs. Taksówkarze wiedzieli, że talibowie zaatakują w pierwszej kolejności właśnie Chazarów.
Kolejnym krokiem była podróż na lotnisko?
To był największy koszmar. Apokalipsa zombie. Wszędzie były tłumy ludzi. Talibowie bili i strzelali. Zupełnie nie przejmowali się, czy w kogoś trafią. Z kolei wojsko amerykańskie traktowało nas gazem. Pierwszą próbę przekroczenia bramy lotniska podjęliśmy o trzeciej w nocy. Poddaliśmy się o 15. Kilka kobiet dookoła zmarło wtedy z wycieńczenia. Talibów to zdenerwowało, więc zaczęli jeszcze bardziej bić i odpychać wszystkich od bram. Amerykanie nie zachowywali się w tym czasie lepiej. Nie chcieli otworzyć bram, bo ludzie z ich list nie dotarli jeszcze w okolice lotniska. A to swoich obywateli chcieli ewakuować jako pierwszych. Na domiar złego doszło jeszcze do eksplozji (do której przyznało się Państwo Islamskie ‒ red.). Postanowiliśmy ukryć się w kanalizacji, gdzie czekaliśmy na polski samolot. Spędziliśmy w niej ok. 6 godzin. Próbowałam w międzyczasie prosić o pomoc żołnierzy USA, ale stwierdzili, że skoro nie ma mojej rodziny na ich liście, to mam sobie iść. Moje najmłodsze dziecko było nieprzytomne. Ostatecznie pojawiło się wojsko polskie. Miałam pomarańczowe papiery i napisaną mazakiem literę „P” na dłoni. W ten sposób Polacy mieli rozpoznać, kogo mogą wpuścić do samolotu.
Mieszkasz teraz w Polsce, ale wciąż jesteś w kontakcie z kobietami, które zostały w Afganistanie. Jak wygląda dzisiaj ich życie?
Nie zostało im nic. Kobiety dosłownie wymazano z każdej sfery życia. Z miejsc pracy czy mediów. Moim zdaniem cofnęliśmy się jako społeczeństwo nie o 20, a 40 lat. Widać to nawet w mediach społecznościowych. Z profilów kobiet zniknęły wszystkie zdjęcia, a prywatne informacje zostały zablokowane lub usunięte. Dziewczyny nie mogą chodzić do szkoły, a kobiety pracować. Przedsiębiorstwa, które samodzielnie prowadziły, też zostały zamknięte. Wszystko się przez to wali, bo w wielu gospodarstwach domowych to kobiety jako jedyne zarabiały na utrzymanie. To one były głowami rodziny.
Jak doszło do tego, że w tak konserwatywnym państwie los rodziny zależy od pieniędzy zarobionych przez kobietę?
Przez ostatnie 20 lat zginęło wielu afgańskich żołnierzy. Tylko za czasów prezydenta Aszrafa Ghaniego było to ok. 70 tys. osób. Dochodziło też do ataków terrorystycznych, w których ofiarami byli głównie mężczyźni. Ich rodziny zostały pozostawione same sobie, więc to kobiety musiały zarobić na chleb, nakarmić dzieci i starych rodziców.
Jest jednak kilka zawodów, które mogą wykonywać. Kobiety pracują np. w ochronie zdrowia.
Nie do końca. Talibowie nie pozwolili pracować kobietom w ochronie zdrowia. Oni ich tam po prostu potrzebowali. W Afganistanie mężczyźni nie mogą bowiem odbierać porodu. Dlatego ten wyjątek dotyczy tylko ginekolożek. Innych lekarek już się w szpitalach nie spotka. Te stoją w ostatnim czasie puste, bo brakuje osób do pracy. Kobiety nie mogą już zresztą nawet pójść same do lekarza. Pacjentce towarzyszyć musi męski opiekun. Kilka dni temu wprowadzono podobny zakaz dotyczący podróżowania. Historia lubi się powtarzać. Tym razem jest jednak bardziej bolesna, bo żyjemy w erze mediów społecznościowych, a nikt nie mówi w nich o tym, co dzieje się kobietom w Afganistanie. Łamie mi to serce. Coś, na co pracowałyśmy przez 20 lat, straciłyśmy w zaledwie 20 godzin.
Wiele się przez ostatnie 20 lat zmieniło. Afganki wiedzą, jakie prawa im się należą. Czy ta świadomość w jakiś sposób wpływa na ich obecną sytuację?
Tak, widać to szczególnie na protestach. Kobiety wychodzą na ulice, ale mimo to doskonale wiedzą, że społeczność międzynarodowa nigdy nas nie posłucha. Świat już udowodnił, że nie interesuje go Afganistan. Współczesne Afganki są jednak wykształcone i liczą tylko na siebie. Wolą umrzeć niż zostać zagonione z powrotem do kąta. Robią, co mogą, żeby na ulicach afgańskich miast pojawiało się regularnie chociaż kilka kobiet. Chcą przyzwyczajać talibów do takiego widoku. To takie półśrodki, ale lepiej mieć cokolwiek, niż nie mieć nic. Dążymy też do dołączenia do struktur rządowych. Niektóre Afganki, które określają się mianem feministek i które już dawno temu wyjechały z kraju, uważają, że to złe i w ten sposób zaprzedajemy nasze prawa diabłu. Ale co innego miałybyśmy w takiej sytuacji zrobić? Nie możemy dać się wymazać. Jeśli mamy przetrwać, to musimy wywalczyć sobie miejsce w rządzie. Nieważne, jak bardzo go nienawidzimy. Poprzedniego rządu też nie popierałyśmy, ale to nie powstrzymało nas przed realizacją własnych celów. Próbowałyśmy wtedy pracować, zdobywać wysokie stanowiska. Tylko w ten sposób mogłyśmy przeprowadzić realne zmiany, bo na społeczności międzynarodowej polegać zdecydowanie nie warto. Oczywiście tamten rząd był skorumpowany. Zarówno moralnie, jak i finansowo. Ale wciąż byli lepsi od talibów. Dlatego ich wspierałyśmy. Wydaje mi się zresztą, że jako naród w całej tej sytuacji zasłużyliśmy na trochę więcej czasu. Dobrym rozwiązaniem byłby rząd tymczasowy. Tak, żebyśmy się wszyscy mogli zaadaptować do sytuacji. Przecież my dalej jesteśmy w szoku. Zrozumienie tego, co się wydarzyło, zajmie nam lata.
Tego czasu jednak nie otrzymaliście i musicie działać na bieżąco.
Jestem przewodniczącą grupy, która zrzesza kobiety zaangażowane politycznie. To bardzo duża organizacja. Są w niej nastolatki, profesorki i celebrytki. Jest w niej miejsce dla każdej kobiety. Działamy już dwa lata, bo ‒ tak jak wspominałam ‒ z poprzednim rządem też nie było lekko i musiałyśmy intensywnie walczyć o nasze prawa. Wcześniej nie miałyśmy jednak liderki. Teraz sytuacja się zmieniła, więc potrzebowałyśmy osoby, która uratuje Afganki przed niebezpieczeństwem. Straciłyśmy już za dużo koleżanek w tej walce. Co najmniej 10 z nas zmarło. Inne zostały porwane podczas protestów. Do dzisiaj nie wiemy, gdzie są. Część z nich to były bardzo młode dziewczyny. Porwana została także prezydentka Heratu Susan Behbodzada. Takich historii jest wiele, ale media na Zachodzie je pomijają. Wolą ciągle opowiadać o tych samych kilku Afgankach celebrytkach, którym udało się z kraju wydostać. Traktowane są w Europie i Stanach jak królowe, podczas gdy te z nas, które zostały w Afganistanie, cierpią. Prawda jest taka, że ani ja, ani pozostałe uchodźczynie nie powinnyśmy być traktowane z honorami. Nagrody powinny otrzymać kobiety, które w reżimie talibów żyją. Przechodzą przez piekło, dlatego jednocześnie staram się jak najwięcej z nich z Afganistanu wydostać.
To możliwe na odległość?
Jest ciężko, ale robię, co w mojej mocy. Wykorzystuję wszystkie kontakty, współpracuję z różnymi organizacjami. Tworzę listy z nazwiskami, wysyłam je dalej. Udało mi się w ten sposób wydostać małą grupę dziewczyn do Pakistanu. Teraz próbuję w ten sposób pomóc kolejnym osobom.
Rozmawiamy o działalności kobiet, ale czy afgańscy mężczyźni wspierają je w tej walce?
Tylko niektórzy. Dla nich to też nie jest łatwa sytuacja, dlatego ich nie oceniam. Jeśli talibowie zobaczyliby wśród protestujących mężczyznę, toby go od razu zamordowali. Z tego powodu wolimy, żeby działali zakulisowo. Do naszej grupy należy zarówno pewne grono mężczyzn, jak i np. osób LGBT. W końcu pomagamy nie tylko kobietom, ale wszystkim mniejszościom. A osoby nieheteronormatywne są jeszcze bardziej narażone na prześladowania. Zapewniamy im wsparcie psychiczne. Są wśród nas psycholożki i seksuolożki. Jednego mężczyznę LGBT udało mi się bez żadnych dokumentów ewakuować do Pakistanu. Teraz czeka tam, aż jakaś ambasada przyzna mu wizę.
W tej chwili pomagasz zdalnie. Czy chciałabyś jednak kiedyś wrócić do Afganistanu i ponownie działać na miejscu?
Bardzo. Gdybym miała teraz wszystkie niezbędne dokumenty, to poleciałabym nawet jutro. Wyjechałam z Afganistanu, bo chciałam, żeby mój mąż i dzieci byli bezpieczni. Udało się ten cel osiągnąć, więc teraz chciałabym pomóc kobietom, które tam zostały. ONZ ma kilka wolnych stanowisk. Pojechanie do Kabulu jako współpracowniczka Narodów Zjednoczonych prawdopodobnie przyniosłoby najwięcej korzyści. Nie wiem jednak, czy mnie przyjmą. Słyszałam, że wstrzymali pracę wszystkich kobiet, które zatrudniają. To smutne, bo prosząc je o nieprzychodzenie do biur, normalizują jedynie eliminację kobiet z rynku pracy i życia w ogóle.
Rozmawiała Karolina Wójcicka