K-pop, czyli koreański pop, jest powszechną częścią kultury popularnej. Zespoły muzyczne, tworzone jak dobrze prosperujące maszyny biznesowe przyciągają miliony fanów. Jednym z najpopularniejszych jest zespół BTS.

Ma dziesiątki milionów fanów na całym świecie, ci najzagorzalsi znani są pod miłym akronimem ARMY. BTS ostatnio boryka się ze zdecydowanymi działaniami władz Chin w reakcji na rosnącą popularność k-popu w tym kraju. Traktowane jest to jako walka kulturowa, ale powiedzmy sobie jasno, że chodzi również o walkę informacyjną.
W Chinach wdrożono reżim czyszczący kulturę z obcych naleciałości. Udział w operacji chętnie biorą giganty elektroniczne, jak platforma mikroblogowa Weibo. Wdrożyły już one blokady kont związanych z różnymi zespołami k-pop. Douyin (TikTok), Tencent i Weibo ze zrozumieniem podeszły do żądań rządu, ochotniczo narzucając sobie samodyscyplinę, by stać na straży czystości cyberprzestrzeni. Niedawnych blokad kont dokonano oficjalnie z powodu „irracjonalnych zachowań w pogoni za gwiazdami”. To pewnie nie koniec. Bo w tym przypadku dostrzegamy zastosowanie strategii tzw. cyfrowego leninizmu. Zgodnie z nią infrastruktura, technologie i znaczący aktorzy rynkowi powinni być narzędziem Komunistycznej Partii Chin. Kontrola będzie więc silniejsza, bo partia uznała, że z troski o suwerenność należy stać na straży kultury i informacji. Pekin wskazuje na obcość k-popu. Zarzuca mu, że promuje „niestandardowe zachowania” w rodzaju „promocji »niang pao«”, pejoratywnego odpowiednika „zniewieściałych mężczyzn” lub „maminsynków”. W Chinach nie podoba się szerzenie kultury dopuszczającej noszenie przez mężczyzn kolczyków czy stosowanie makijażu. W rządowych mediach określa się to mianem „nienormalnej estetyki”.
Dużo ważniejsze od kultury i estetyki może być jednak to, że koreańskie zespoły słyną z dużych grup fanów, w dodatku bardzo sprawnie się organizujących. Widać to na całym świecie. W USA polityczny aktywizm tych grup był widoczny przy okazji zakłócania spotkań przedwyborczych Donalda Trumpa. W Chinach fani zdołali w ciągu godziny zebrać ponad 1 mln dol. na prezent dla jednego członka zespołu BTS. Zbiórki są także prowadzone na cele publiczne, np. budowę szkoły czy drogi. Taka sprawność organizacyjna to pewnego rodzaju klątwa w Chinach, gdzie władze mają baczenie na możliwości oddolnej organizacji ludzi w obawie o stabilność systemu. A to już prosta droga do zwrócenia na siebie uwagi ośrodków odpowiedzialnych w Chinach za bezpieczeństwo, w tym przypadku bezpieczeństwo informacji.
Ostatnio więc rząd wysłał jasny sygnał: w Chinach jest tylko jedna armia i nie są nią fani zespołu k-pop. Armię BTS i jej zdolności do organizacji najwyraźniej uznano za ramię i środki w ramach możliwej walki informacyjnej. Nieformalnej, pozarządowej, ale z możliwością realnego wpływu na rzeczywistość. Bo BTS, zakładając, że wezwałby swych fanów do podjęcia jakichś działań, faktycznie dysponuje realną siłą. Władzom ChRL nie podobało się, gdy członek zespołu podkreślał poświęcenie żołnierzy amerykańskich i południowokoreańskich w wojnie, w której po stronie Korei Płn. brali przecież udział Chińczycy. Rządowe wezwania do bojkotu zespołu na nic się zdały, więc wygrała Armia BTS. Dlatego podjęto drastyczne środki zaradcze, a do działania zaprzęgnięto cyfrowy leninizm: istniejące regulacje i wymogi wobec platform cyfrowych. Być może Chiny nie wyróżniają się pod względem soft power. Ale z ich hard power trzeba się liczyć.
Niedawno w Chinach przyjęto dokument wymagający oceny algorytmów z uwzględnieniem „Myśli prezydenta Xi Jinpinga o socjalizmie”. Algorytmy mają być analizowane przez pryzmat obowiązującej ideologii w kontekście zagrożeń, szans i ryzyk oraz etyki komunistycznej w wersji chińskiej. Chińska asertywność jest widoczna także w Unii Europejskiej, gdzie chińskie regulacje dotyczące cyberbezpieczeństwa i ochrony danych są odczytywane jako bezpośrednia konkurencja dla europejskich wartości oraz regulacji, które miały wpływać na standardy światowe jak RODO, przepisy o usługach cyfrowych i sztucznej inteligencji. To już bezpośrednia konkurencja dla wartości europejskich, bo to Europa chciała wyznaczać kierunki standaryzacji nowych technologii.
W Europie nikomu poważnemu nie przychodzi na myśl walka z k-popem. Być może z powodów historycznych, bo – jak sparafrazował tradycyjne zasady sztuki wojennej ekspert ds. cyberbezpieczeństwa Ben Nagy – nie należy 1) dokonywać inwazji lądowej w Azji, 2) prowadzić zimą wojny z Rosją i 3) walczyć z fanami k-pop. Ci ostatni sprawnie się organizują w sieciach społecznościowych, jest ich wielu i kto wie, co im przyjdzie do głowy. Wkrótce zobaczymy, kto wygra i czy Chiny za pomocą regulacji technologicznych są w stanie otoczyć kontrolą swoją przestrzeń informacyjną także w kwestiach kultury ważnych dla młodzieży i młodych dorosłych. Władzom w Chinach nie podoba się ani kultura koreańskiego popu, ani amerykański rakietowy system antybalistyczny THAAD, również zainstalowany w Korei Płd. Tymczasem Seul świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jakim potężnym soft power dysponuje w Azji dzięki k-popowi. Dlatego właśnie zespół BTS wyznaczono jako specjalnych wysłanników prezydenta Korei Płd. na Zgromadzenie Ogólne ONZ. Przed tak sprawną strategią państwową można jedynie się ukłonić.