Ubóstwo przez lata rosło niezauważalnie. Ukazała je dopiero pandemia

Japonią wstrząsnęły wydarzenia z Osaki: znaleziono tam ciała 68-letniej kobiety oraz jej 42-letniej córki. Nie zostały zamordowane. Umarły w swoim mieszkaniu z głodu. Odcięto im gaz oraz wodę, lodówka była pusta. W portfelu młodszej znaleziono zaledwie 13 jenów (niecałe pół złotego). Do tej tragedii doszło pod koniec ubiegłego roku.
W Osace, jednym z największych miast kraju, są dzielnice, w których mieszkają osoby żyjące wyłącznie z pracy dorywczej. Jeśli rankiem nie uda im się znaleźć zajęcia, za które dostaną grosze, przymierają głodem. Nic dziwnego, że urzędy pracy pękają w szwach i kolejki ustawiają się do organizacji pomocowych – i to pomimo niechęci, jaką społeczeństwo okazuje tym, którzy proszą o wsparcie. Zaś na ulicach zaroiło się od bezdomnych, także młodych, śpiących w pobliżu dworców czy pod mostami. Tak jest zresztą w całej Japonii.
Pandemia koronawirusa, choć przebiega na wyspach relatywnie łagodnie (nieco ponad 9 tys. zgonów wśród zakażonych; w Polsce ponad 55 tys.), odsłoniła utrzymującą się od lat kruchość pozycji tamtejszych pracowników. I obnażyła ubóstwo w kraju, który kojarzy się z bogactwem, luksusami oraz nowoczesnością.
– To tylko pozory – mówi mi Kazuyoshi Tsuyukusa, właściciel firmy szkoleniowej WaSanDo, były menedżer w przedsiębiorstwach takich jak Toyota. Opowiada, że wspaniała gospodarka, której świat zazdrościł Japonii, jest dziś w rozsypce. Co sprawia, że nawet jeśli członkowie rodziny pracują na pełne etaty, to ich pensje pozostają niewielkie i są pochłaniane niemal w całości przez opłaty i podatki. – A już posłanie dzieci do szkół wyższych to prawdziwa droga przez mękę. Nawet publiczne uczelnie są bardzo drogie – opowiada.
Problem ubóstwa pogłębia się, bo Japończycy z powodów kulturowych rzadko proszą o pomoc. Bardzo niechętnie zwracają się o nią do rodzin, a korzystanie ze wsparcia państwa uznają za hańbiące. Opowiada mi o tym Shigeto Nagai, szef działu zajmującego się japońską gospodarką w Oxford Economics: – Wielu z nas woli żyć w skrajnej biedzie lub nawet popełnić samobójstwo niż przyznać się przed kimkolwiek, że potrzebuje wsparcia.
W podobnym tonie wypowiada się Ayumi Kato z organizacji pozarządowej Moyai Support Centre for Independent Living. – Wiele osób uważa, że ubieganie się o wsparcie jest krępujące, bo pieniądze pochodzą z podatków płaconych przez resztę obywateli. A nikt nie chce być ciężarem dla społeczeństwa. Poza tym w Japonii gardzi się tymi, którzy korzystają z pomocy społecznej – tłumaczy Kato.
Łatwo się pozbyć
Po pęknięciu bańki spekulacyjnej w 1992 r. Japonia wpadła w stagnację, która de facto trwa do dziś. Pomimo krachu Japończykom udało się utrzymać niski wskaźnik bezrobocia, m.in. dzięki „dożywotniemu” zatrudnieniu – związaniu pracownika z firmą do emerytury (de facto pracowali znacznie dłużej). Negocjowana przez związki pensja bazowa (pomnażana w zależności od lat pracy) wzrasta co roku, choć nieznacznie. Bo pracownicy biorący udział w negocjacjach uwzględniają interes właściciela i za priorytet uważają utrzymanie stabilności przedsiębiorstwa; wzrosty płac nie są także zależne od sukcesu firmy.
By rozruszać rynek, w 1999 r. ograniczono listę zajęć, które mogą wykonywać wyłącznie pełnoetatowi pracownicy. Zaś w 2004 r. weszła w życie nowelizacja ustawy o zatrudnieniu tymczasowym, która prawie całkowicie zniosła ostatnie limity. Zwiększenie liczby pracowników nieetatowych miało obniżyć koszty pracy, by Japonia zaczęła konkurować z szybko rozwijającą się gospodarką chińską. Jednak takie zatrudnienie charakteryzuje się niższymi płacami, niestabilnością – bo łatwo umowy wypowiedzieć albo ich nie przedłużyć, wyklucza też z systemu ubezpieczeń społecznych.
Niedługo później globalny krach finansowy tylko pogłębił problemy kraju, a w 2011 r. musiał się on zmierzyć z kolejnym kataklizmem – trzęsieniem ziemi u pacyficznego wybrzeża regionu Tōhoku, w wyniku którego doszło do uszkodzenia elektrowni atomowej Fukushima. Jej naprawa pochłonęła 2,2 mld dol. i zajęła dekadę. Szacuje się, że usunięcie paliwa nuklearnego, szczątków reaktora oraz pozbycie się skażonej wody zajmie kolejne trzy dekady i będzie kosztować ok. 76 mld dol. W wyniku tsunami zginęło blisko 16 tys. osób, a ponad pół miliona straciło dach nad głową, wiele osób musiało także zostać przesiedlonych (m.in. z terenów skażonych). Ukrywanie ubóstwa przez rząd stało się niezwykle trudne, bo na ulicach miast coraz łatwiej można było dojrzeć bezdomnych.
– Ta niepewna sytuacja gospodarcza sprawia, że firmy bronią się rękami i nogami przed zatrudnieniem pracowników na dożywotnie umowy. Preferowane są teraz niepełne etaty lub jednoosobowe działalności gospodarcze. Bo takich pracowników można się łatwo pozbyć. Powszechna stała się zmiana dożywotnich umów na innego rodzaju kontrakty – wyjaśnia Kazuyoshi Tsuyukusa. Jego słowa potwierdzają statystyki: w 2006 r. było blisko 6 mln pracowników nieetatowych, dziś jest ich ponad 20,6 mln na 56 mln pracujących.
Głód w domach
W wyniku reform premiera Shinzō Abe z 2013 r. na rynku pracy pojawiło się znacznie więcej kobiet. Pracuje 72,6 proc. z nich, ale głównie na słabo płatnych stanowiskach: jako kasjerki, kelnerki, sprzątaczki lub przy opiece nad osobami starszymi (ośrodki pomocy społecznej są finansowane ze środków publicznych, więc mają ostre limity pensji). Pracują też nieregularnie, głównie ze względu na konieczność opieki nad dziećmi, bo bardzo ograniczona jest baza państwowych żłobków i przedszkoli, a niepubliczne są zbyt drogie. Niezależnie od pozycji czy rodzaju umowy kobiety zarabiają średnio o 24,5 proc. mniej niż mężczyźni wykonujący tę samą pracę (dane OECD z 2020 r.).
W najgorszej sytuacji są kobiety samotnie wychowujące dzieci i wdowy. Żyją bardzo skromnie i w dodatku są odrzucane przez społeczeństwo – od kobiet wciąż wymaga się, by zajmowały się dziećmi oraz obowiązkami domowymi. Tymczasem statystyki pokazują, że połowie samotnych matek ledwo wystarcza pieniędzy na kupno żywności. Wiele z nich rezygnuje z nabywania produktów higienicznych.
Problemy finansowe mają również osoby starsze. Prawie połowa obywateli Japonii w wieku 65–69 lat nadal pracuje (na świecie ok. 22 proc.). Wskaźnik ubóstwa wśród emerytów jest bliski 20 proc. (w porównaniu ze średnią OECD wynoszącą 13,5 proc.). Stopa zastąpienia, czyli relacja przeciętnej emerytury do średniej pensji, wynosi ok. 37 proc. Popularną praktyką w firmach jest zamiana stałych umów na tymczasowe kontrakty, gdy tylko pracownik ukończy 65 lat – dawniej byłoby to nie do przyjęcia. Osoby dopiero osiągające wiek emerytalny mogą być jeszcze w gorszej sytuacji finansowej, bo wiele z nich przez długi czas pozostawało samozatrudnionych albo pracowało nieregularnie. Często więc nie opłacały składek emerytalnych.
Wyraźnie zbiedniały też japońskie rodziny. Ceny rosną, średnie pensje kurczyły się od końca lat 90. aż do 2010 r., a choć potem zaczęły wzrastać, to prawie niezauważalnie. Shigeto Nagai wskazuje, że powolny wzrost płac etatowców przez lata skutecznie zabezpieczał miejsca pracy Japończyków. – Ale to zabiło dynamikę rozwoju. Zaowocowało to stagnacją, uniemożliwiło przenoszenie pracowników w zależności od potrzeb firmy i tym samym zmniejszyło wydajność. Niewiele wzrastające płace przy dużym wzroście cen zmniejszyły konsumpcję, ograniczając wzrost gospodarczy – wskazuje Nagai.
Mówi się, że niegdyś japońskie dzieci wychowywały się praktycznie bez ojca, który całe dnie spędzał w firmie. Dziś dzieci coraz rzadziej widują także matki, które z powodu niskich płac muszą pracować dorywczo w kilku miejscach. – Dobrze, gdy pracują dziadkowie, bo w kraju panuje niezwykła drożyzna – ubolewa Kazuyoshi Tsuyukusa.
Z ubiegłorocznych danych OECD wynika, że wskaźnik ubóstwa w Japonii wynosi 15,7 proc. (to drugi najwyższy wynik z grupy państw G7 i wyższy od średniej OECD – 11,3 proc.). A skoro rodzice są biedni, to cierpią dzieci. Do 2009 r. w Japonii niezauważalnie rósł problem ubóstwa wśród nieletnich. Teraz okazuje się, że mali Japończycy, nawet ci z bogatszych dzielnic, bywają niedożywieni. Tak bardzo, że podczas obiadów w stołówkach szkolnych rzucają się na jedzenie i wielokrotnie biegają po dokładkę. Szacuje się, że 13,5 proc. dzieci żyje w ubóstwie. W gospodarstwach domowych prowadzonych przez jednego rodzica ten wskaźnik wynosi blisko 60 proc.
I choć oficjalnie w Japonii jest zakaz pracy dzieci poniżej 15. roku życia, to w praktyce bywa różnie. Organizacja pozarządowa Action against Child Exploitation informowała w 2012 r. o śmierci 14-letniego chłopca nielegalnie pracującego na budowie. A także o przypadkach zatrudniania nieletnich do pracy przy dekontaminacji terenów wokół elektrowni Fukushima.
Ubóstwo wśród Japończyków zdecydowanie nie bierze się z ich lenistwa. W Kraju Kwitnącej Wiśni wciąż pracuje się bardzo długo. Od lat 70. ubiegłego wieku znane jest słowo „karoshi”, które można przetłumaczyć jako „śmierć z przepracowania”. Zgodnie z wprowadzonymi przed kilkoma laty przepisami pracownikom wolno spędzać w pracy tyle czasu, co Europejczykom – 40 godzin tygodniowo (z pewnymi odstępstwami). Ale sondaże pokazują, że 25 proc. przedsiębiorstw oczekuje od zatrudnionych spędzenia w biurze nawet 80 godzin tygodniowo, pomimo tego, iż firmy płacą kary za pracę przekraczającą 45 godzin tygodniowo. W dodatku pracownicy niechętnie biorą urlopy, bo – jak tłumaczą – nie chcą dezorganizować pracy innym albo czują się niekomfortowo, że w tym czasie wolnego nie ma szef. Z badania Expedia (2018 r.) wynika, że jedynie 43 proc. przełożonych nie ma nic przeciwko urlopom pracowników – to najniższy wynik na świecie.
Kazuyoshi Tsuyukusa twierdzi, że praca wielu Japończyków jest jednak wybitnie nieefektywna. – Zatrudnieni przesiadują w biurach czy fabrykach długie godziny, wykonując czynności, które Europejczyk zrobiłby w trzy godziny. Zmęczenie odbija się na jakości i efektywności – mówi. W przedsiębiorstwach stopniowo zanika też innowacyjność. Każda, nawet najdrobniejsza decyzja, musi zyskać akceptację zwierzchników. Pracownicy nie otrzymują zachęt finansowych za wdrażanie lepszych rozwiązań czy dobrą sprzedaż. Nie zgłaszają też problemów. Bo – jak mówi nam Tsuyukusa – przyjmuje się, że pracownicy i ich zwierzchnicy po prostu nie popełniają błędów.
Brak wydajności i wzrostu gospodarczego może też wynikać z faktu starzenia się społeczeństwa oraz niedoboru nowych pracowników. W 2019 r. zmarło o pół miliona więcej osób niż się urodziło. Przybyło również o 5,9 proc. mniej dzieci. Umożliwienie pracy imigrantom nie rozwiązało problemu – by zostać zatrudnionym, trzeba znać japoński oraz nostryfikować dyplom.
Społeczna maska
Pandemia sprawiła, że przedsiębiorcy (zwłaszcza z branży gastronomicznej, hotelarskiej, usługowej czy budowlanej) prawie natychmiast zwolnili większą część pracowników nieetatowych. Wskaźnik bezrobocia wzrósł z 2,29 proc. w 2019 r. do 2,9 proc. Wydaje się, że to niewiele, ale w tym przypadku liczby nie pokazują pełnego obrazu sytuacji. Shigeto Nagai wyjaśnia, że w danych nie uwzględnia się kobiet oraz osób starszych. Ekonomiści szacują, że w ostatnich sześciu miesiącach pracę mogło stracić pół miliona osób. – Zatrudnieni na niepełne etaty zarabiali bardzo niewiele, przez co nie udało im się zgromadzić żadnych oszczędności. Dziś, bez pomocy rodziny, ich sytuacja stała się tragiczna – przyznaje Nagai.
Do organizacji pozarządowych takich jak Moyai zgłaszają się i nastolatkowie, i 80-latkowie. 70 proc. osób stanowią mężczyźni, głównie w wieku 30–40 lat. Przeważnie bezrobotni lub pracujący dorywczo. Mieszkają na ulicy albo pomieszkują przez dłuższy czas w hotelach kapsułowych, hostelach, nawet w kafejkach internetowych (gdzie „pobyt” jest tani, można się przespać na sofie, zamówić jedzenie, a nawet wziąć prysznic).
Japońskie ministerstwo zdrowia, pracy i opieki społecznej dopiero niedawno oficjalnie stwierdziło, że pomoc socjalna jest prawem obywatela. Ale tylko dlatego, że od dłuższego czasu nalegała na to ONZ. – Myślę, że wyeliminowanie piętna i uprzedzeń wobec pomocy socjalnej zajmie nam jeszcze bardzo dużo czasu – przyznaje Ayumi Kato. To bowiem naród, w którym stygmatyzuje się ludzi z niezwykle prozaicznych powodów, wynikających jeszcze z dawnych przekonań. Z dużą rezerwą traktuje się tam chociażby osoby mające w pracy kontakt z krwią: masarzy, pielęgniarki czy akuszerki. Ba, ich rodziny mogą być naznaczone tym piętnem przez kolejne pokolenia. Dlaczego? Bo w japońskiej kulturze krew kojarzona jest ze światem demonów.
– Przyjezdni myślą, że Japonia to raj pełen uprzejmych ludzi sumiennie wykonujących pracę. Ale oni nie czują tej presji, którą my czujemy. Dla wielu z nas surowe oczekiwania społeczne tworzą prawdziwe piekło – mówi Kazuyoshi Tsuyukusa. – Wielu z nas woli popełnić samobójstwo niż przyznać się do porażki – dodaje. Ewentualnie Japończycy zamykają się w domach i wycofują z życia społecznego. Tak żyje już ponad milion osób (hikikomori), które utrzymują się wyłącznie z zasiłków lub dzięki pomocy rodziny.
Ludzie niechętnie zgłaszają się po pomoc społeczną, bo wówczas bliscy zgłaszającego otrzymują o tym informację. Część rodzin powstrzymuje się od wspierania bezrobotnego, wstydząc się go. Dlatego wiele osób robi wszystko, by nie musieć przyjść po jakikolwiek zasiłek. Mężczyźni, którzy stracili posady, nadal codziennie ubierają się w garnitury i wychodzą z domu. Nieważne, czy idą pokręcić się po okolicy, czy też pracują przy roznoszeniu ulotek – pozory muszą być zachowane. Dla mężczyzn utrata pracy jest szczególnie deprymująca, bo z tego powodu często rozwodzą się z nimi żony. Co często pcha porzuconych w stronę samobójstwa.
Firma badawcza NLI Research Institute szacuje, że 1 proc. wzrostu bezrobocia w Japonii prowadzi do średnio 3 tys. więcej samobójstw rocznie. W związku ze zwolnieniami spowodowanymi pandemią COVID-19 w ubiegłym roku zanotowano najwięcej samobójstw od 11 lat (ponad 21 tys.). Aż 7 tys. przypadków dotyczyło kobiet (wzrost o 15 proc. względem 2019 r.). Problem jest tak poważny, że w lutym Japonia powołała ministra do spraw samotności i izolacji. Ma on się zająć zarówno problemem samobójstw, jak i ubóstwa wśród dzieci.
Wołania o pomoc ludzi z depresją i myślami samobójczymi często się nie słyszy. Japończycy to naród, który niechętnie wyraża prawdziwe emocje. Korzysta ze społecznej maski (tatemae – „to, co ktoś myśli, że chcielibyśmy usłyszeć”). – Nie strajkują, że za mało zarabiają, bo nie lubią się wychylać. Nie robią afer, że rząd dał za mało pieniędzy i przez to ktoś stracił pracę. Naród cierpi po cichu – konkluduje Shigeto Nagai.
Powszechna stała się zmiana dożywotnich umów o pracę na innego rodzaju kontrakty – wyjaśnia Kazuyoshi Tsuyukusa. Jego słowa potwierdzają statystyki: w 2006 r. było blisko 6 mln pracowników nieetatowych, dziś jest ich ponad 20,6 mln na 56 mln pracujących
Podziękowania dla Elizy Klonowskiej za pomoc w przygotowaniu tekstu