Dyplomatyczne wpadki sprawiają, że nieco sztywne wizyty na wysokim szczeblu zapadają w pamięć na długo.

Jedną z zabawniejszych gaf popełnił w 2005 r. były amerykański prezydent George W. Bush, kiedy próbował opuścić konferencję prasową podczas wizyty w Pekinie, wchodząc do szafy. Przerażony i zdezorientowany, zwrócił się do rozbawionych dziennikarzy: „Próbowałem uciec, ale mi się nie udało”. Polska dyplomacja też obfituje w niezapomniane gafy. Jedną z nich popełnił prezydent Bronisław Komorowski, kiedy okrzykiem „Chodź, szogunie” wzywał gen. Stanisława Kozieja do zrobienia sobie zdjęcia w japońskim parlamencie. Potem roztrząsano, czy głowa państwa zajęła miejsce zarezerwowane w protokole dla przewodniczącego izby. Dyplomatyczną wpadkę zaliczył też obecny prezydent Andrzej Duda, gdy nie dostał krzesła w Gabinecie Owalnym u boku prezydenta Donalda Trumpa i dokument podpisywał na stojąco, wisząc nad biurkiem amerykańskiego przywódcy. Wyszło mocno niezręcznie, bo przecież w takich sytuacjach zasada jest jasna: dwie flagi, dwa krzesła, dwa długopisy.
We wpadkach można doszukiwać się znaczeń, mało która jednak jest tak symboliczna, jak ta popełniona przez przewodniczącego Rady Europejskiej Charlesa Michela przedwczoraj w Ankarze. Z wizytą do tureckiej stolicy udał się on razem z kierującą Komisją Europejską Ursulą von der Leyen. Nic w tym dziwnego, z tureckim prezydentem Recepem Erdoğanem zazwyczaj we dwójkę rozmawiali poprzednicy tej pary, Donald Tusk i Jean Claude Juncker. Ale ani podczas spotkania w Brukseli w 2017 r., ani podczas szczytu w Warnie w 2018 r. dla żadnego z panów nie zabrakło krzesła. Tymczasem w pałacu prezydenckim w Ankarze von der Leyen musiała zadowolić się kanapą, podczas gdy Michel i Erdoğan zajęli ustawione pośrodku dwa krzesła. Przewodniczący Rady Europejskiej mógł łatwo wybrnąć z sytuacji, domagając się miejsca dla koleżanki albo ustępując jej miejsca. Michel tego jednak nie zrobił, stając się głównym winowajcą w krzesłowej aferze.
Inna sprawa, że za ustawienie jedynie dwóch krzeseł odpowiadali tureccy gospodarze. Możemy jedynie zgadywać, czy zrobiono to przez pomyłkę, czy umyślnie chciano wprawić gości w zakłopotanie. Turcja w ostatnich latach nie jest w najlepszych stosunkach z Europą, a sam Erdoğan ma szczególnie chłodne relacje z niemiecką kanclerz Angelą Merkel. W 2017 r. na wspólnej konferencji prasowej pouczał niemiecką przywódczynię, by nie używała terminu „islamski terroryzm”, innym razem oskarżał ją o stosowanie „nazistowskich metod”.
Z pewnością podczas wtorkowej rozmowy Erdoğan triumfował, słuchając obaw europejskich liderów związanych z wypowiedzeniem przez Turcję konwencji stambulskiej, która przeciwdziała przemocy wobec kobiet (wypowiedzenia jej w Polsce chce Solidarna Polska). Ostatecznie turecki przywódca prowadził rozmowę jak równy z równym jedynie z mężczyzną, podczas gdy kobieta mogła się jej z boku tylko przysłuchiwać. A to przecież nie pierwsza potyczka, z której Turcja wychodzi zwycięsko. W końcu von der Leyen i Michel pojechali do Ankary bronić umowy migracyjnej, która pozwala Erdoğanowi od pięciu lat trzymać Unię w potrzasku.
Brukselski Twitter wczoraj ironizował, że wygranym tej sytuacji jest wysoki przedstawiciel UE Josep Borrell, który na początku lutego podczas wizyty w Moskwie dał się na konferencji prasowej propagandowo ograć rosyjskiemu ministrowi spraw zagranicznych Siergiejowi Ławrowowi. Choć niewykluczone, że teraz o jego wpadce będzie jeszcze trudniej zapomnieć. Bo zestawienie jej z wizytą w Ankarze każe się zastanowić, czy był to tylko wypadek przy pracy i na ile przygotowani do reprezentowania interesów europejskich są szefowie unijnych organów, kiedy udają się z Brukseli do krajów trzecich.