Ustrój Hongkongu trudno było nazwać w pełni wolnym, ale przynajmniej dawał opozycji jakieś szanse. Teraz stanie się wyłącznie fasadą.
Ustrój Hongkongu trudno było nazwać w pełni wolnym, ale przynajmniej dawał opozycji jakieś szanse. Teraz stanie się wyłącznie fasadą.
Jeszcze parę lat temu na posiedzeniach Rady Ustawodawczej – lokalnego parlamentu byłej brytyjskiej kolonii – można było zobaczyć transparenty z hasłami wzywającymi do dymisji szefów władz miasta. Raz jedna z deputowanych odważyła się nawet rzucić w jej kierunku jabłkiem. Zmiany, jakie wprowadza Pekin w systemie wyborczym Hongkongu, mają sprawić, że takie widoki będą należały do przeszłości.
Najważniejszy element reformy przewiduje, że od tej pory każdy kandydat do Rady Ustawodawczej będzie musiał przejść podwójną weryfikację. Najpierw przyjrzą mu się policja i biuro bezpieczeństwa w mieście. Następnie swój glejt będzie musiał wydać specjalny komitet, którego członkowie będą mieli za zadanie upewnić się, że do parlamentu trafią wyłącznie „patrioci”. – Dzięki temu nie dopuścimy, aby ludzie siejący zamęt w Hongkongu dostali się do Rady Ustawodawczej, i zagwarantujemy, by wybierani byli nie awanturnicy, a wyłącznie obrońcy zasady „jeden kraj, dwa systemy”, zdolni do służby społeczeństwu i obywatelom – podsumował wczoraj Tam Yiu-chung, przedstawiciel Hongkongu w Komitecie Stałym chińskiego parlamentu.
Przedstawiciele opozycji nie pozostawili na zmianach suchej nitki. „Swobody obywatelskie w Hongkongu już były martwe. Teraz martwe są także wybory” – skomentował krótko na Twitterze Nathan Law, jeden z organizatorów protestów w mieście w 2019 r., obecnie na emigracji w Londynie. „W ten sposób pod przykrywką «usprawnienia systemu wyborczego» Komunistyczna Partia Chin zmieniła wybory w zabawę dla zamkniętego kręgu ludzi, nad którą ma całkowitą kontrolę” – czytamy w komentarzu zamieszczonym na łamach „Apple Daily”, anglojęzycznego dziennika, którego założyciel Jimmy Lai także znalazł się na celowniku Pekinu i przebywa w areszcie.
Glejty od służby bezpieczeństwa i komisji weryfikacyjnej to jeszcze nie wszystko. Nowe regulacje wymagają, aby kandydaci do Rady Ustawodawczej przedstawili dodatkowo podpisy od członków Komitetu Wyborczego, liczącego ponad 1000 osób, którego zadaniem jest wybieranie szefa egzekutywy, czyli osoby stojącej na czele władz aglomeracji. Przepisy mówią, że kandydaci muszą zgromadzić od dwóch do czterech podpisów przedstawicieli każdego z sektorów Komitetu. Ciało jest podzielone na pięć części, w każdej zasiadają przedstawiciele różnych grup społecznych, np. biznesu (reforma tworzy także osobne miejsca dla strażaków i policjantów).
Z punktu widzenia opozycji to kolejny problem, bo Komitet postrzegany jest jako przychylny władzom w Pekinie. Pod wpływem zmian członkom opozycji nie tylko będzie trudniej wystartować w wyborach – ich głos w Radzie nie będzie się w ogóle liczył. Reformy obmyślone w Pekinie zwiększają ogólną liczebność lokalnego parlamentu z 70 do 90 miejsc, zmniejszając jednocześnie liczbę mandatów wybieranych w bezpośrednich wyborach z 35 do 20. Jednym z elementów demokracji w Hongkongu był fakt, że mieszkańcy nie wybierali całego parlamentu – część nominował Komitet Wyborczy, także niewyłaniany w drodze wyborów.
To wystarczyło, by blokować niektóre inicjatywy, jak np. w 2014 r., kiedy Rada Ustawodawcza odrzuciła pomysł wprowadzenia wyborów powszechnych na szefa egzekutywy. Haczyk był tylko jeden: wybór miał być możliwy wyłącznie spośród kandydatów zatwierdzonych przez Pekin. Z perspektywy czasu ta oferta wydaje się szczodra; pomysł wprowadzenia wyborów bezpośrednich przedstawiły bowiem władze Hongkongu, realizując obietnicę złożoną po przekazaniu kolonii przez Brytyjczyków w 1997 r. Wczorajsze zmiany wprowadzono z pominięciem władz miasta, na drodze nowelizacji konstytucji Hongkongu. Ten dokument zaś jest w wyłącznej gestii Komitetu Stałego chińskiego parlamentu, czyli Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych.
Ciało to zbiera się raz do roku, a przez resztę czasu prawo uchwala Komitet. Zmiany w systemie wyborczym byłej kolonii zostały uchwalone w pierwszej połowie marca właśnie przez Zgromadzenie, z tym wszakże zastrzeżeniem, że pewne szczegóły musi jeszcze dopracować Komitet Stały. Propozycję podpisał już prezydent ChRL Xi Jinping. W ten sposób Pekin czyni kolejny krok na drodze do zdławienia autonomii miasta. Poprzednim było uchwalenie specustawy o bezpieczeństwie w mieście, wprowadzającej nowe przestępstwa, pod które można było podciągnąć część działań opozycji. Na jej podstawie z Rady Ustawodawczej wyrzucono w listopadzie 2020 r. czterech deputowanych, a 17 innych w geście solidarności rzuciło papierami.
„Z punktu widzenia elit Komunistycznej Partii Chin priorytetem jest utrzymanie władzy i eliminacja wszystkiego, co postrzegają jako zagrożenie, dlatego nie zmienią kursu na faktyczną likwidację autonomii Hongkongu – pozostaną tam jedynie fasadowe instytucje ustrojowe podtrzymujące fikcję formuły «jeden kraj, dwa systemy»” – napisał w komentarzu do zmian uchwalonych przez Pekin Michał Bogusz z Ośrodka Studiów Wschodnich. „Przywództwo ChRL jest skłonne do zmiany polityki tylko w wyniku natrafienia na sprzeciw społeczności międzynarodowej, który generowałby dla niego wymierne koszty polityczne i ekonomiczne” – podsumował ekspert.
A na te, przynajmniej w dotkliwej formie, raczej się nie zanosi. Pekin nie zrezygnował z twardego kursu wobec Hongkongu, pomimo grożenia palcem ze strony poprzedniej administracji w Waszyngtonie, a nawet wciąż trwającej wojny handlowej (prezydent Joe Biden nie zniósł ceł nałożonych przez swojego poprzednika Donalda Trumpa). Problem polega na tym, że prawdziwie dotkliwe sankcje rykoszetem odbiłyby się również na nakładających je państwach, chociażby pod postacią ograniczeń dla biznesu. Pytanie brzmi, czy Zachód jest w stanie wkalkulować je sobie w koszty.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama