W komentatorskim obiegu krąży dziś figura „odwróconego Kissingera”: kiedyś Stany Zjednoczone odciągały Chiny od ZSRR, żeby osłabić Moskwę, dziś rzekomo chcą odciągnąć Rosję od Chin, żeby osłabić Pekin. Może to i ładna analogia, niestety w przypadku strategii prezydenta Donalda Trumpa (a na pewno części jego otoczenia) mamy do czynienia z „odwróconym Reaganem”. To on wykończył swojego czasu Związek Radziecki, wciągając Sowietów w wyścig zbrojeń, wywierając presję gospodarczą i wspierając antykomunistyczne ruchy. Trump robi coś odwrotnego niż Reagan: wzmacnia Rosję, pozwalając jej negocjować sprawy dotyczące nie tylko Ukrainy, ale i Europy. Zaprasza do stołu jako jednego z architektów nowego porządku, nadaje rangę i ciężar, których realnie, może poza bronią nuklearną, Rosja dawno już nie ma.
Przedawkowanie witamin z grupy „R” – (pustej) Retoryki i Reaktywności
Na tym tle szczególnie ciekawie wygląda debata, która toczy się dziś w Berlinie. O dostosowaniu Niemiec do nowej sytuacji wypowiadają się nie tylko kanclerz i minister spraw zagranicznych oraz inni ważni politycy. Sypnęło także tekstami najważniejszych ekspertów i think-tankersów; udzielają wywiadów, piszą op-edy. Widać, że chcą wyjść poza ubolewanie na temat nieistotności Niemiec i Starego Kontynentu (co już na tych łamach opisywałam), i wraz z politykami kreślą plany oraz strategie działania. W skrócie: szukają lekarstwa na europejską chorobę spowodowaną przedawkowaniem witamin z grupy „R” – (pustej) Retoryki i Reaktywności. Przy okazji dowiadujemy się, jakie są plany na nową politykę zagraniczną Niemiec. Dla niecierpliwych, od razu konkluzja: Niemcy muszą być aktywni i przewodzić. Bowiem – w obecnej sytuacji w Europie – jako jedyni są zdolni do wskazania dróg wyjścia, ukucia strategii i pociągnięcia innych za sobą. Aha, jeszcze jedno; wszyscy partnerzy w Europie właśnie tego od Niemców oczekują i to z niecierpliwością. Słowem, jak w wierszu XIX-wiecznego niemieckiego poety: „Am deutschen Wesen mag die Welt genesen”, czyli to niemiecki duch uzdrowi świat i zaprowadzi pokój.
Ale przejdźmy do szczegółów. Za pewnik przyjmuje się w Niemczech, że mamy do czynienia z końcem świata, w którym Ameryka była jednocześnie największą potęgą, gwarantem porządku i symbolem liberalnej demokracji. To z obawy przed opuszczeniem (dosłownie) NATO przez USA, Merz – przekonany, że nastąpi to lada dzień – przepchnął zawieszenie reguły hamulca zadłużenia i tym samym umożliwił nieograniczone finansowanie niemieckich zbrojeń. Naciągając zresztą nieco reguły, bo klepnął mu to w marcu stary Bundestag, choć nowy skład był już wybrany.
Pieniądze zatem będą, pozostaje leninowskie pytanie o strategię: co robić? Odpowiedzi znajdujemy w powyżej wspomnianych przemówieniach polityków i tekstach ekspertów. Merz nadal mocno podkreśla transatlantyckie zakotwiczenie, NATO jako fundament bezpieczeństwa, strategiczną więź z Waszyngtonem. Ale skoro „stary Zachód” – USA, Unia Europejska i kilka azjatyckich demokracji – nie ma już wystarczającej siły przyciągania, żeby sam z siebie stabilizować świat, trzeba go wymyślić na nowo. Eksperci piszą o „nowym globalnym Zachodzie” traktowanym jako projekt normatywno-mocarstwowy, a nie geograficzny blok Północy. Do tego tworu mieliby stopniowo dołączać inni; ci, którzy akceptują minimalny pakiet zasad: integralność terytorialną, Kartę ONZ, uniwersalność praw człowieka i wolny handel.
Nowa „Westpolitik” z Niemcami jako wojskowym rdzeniem europejskiego filaru Zachodu
Niemcy powoli żegnają się zatem z epoką Westbindung – polityki „zakotwiczenia na Zachodzie” i próbują wejść w epokę Westgestaltung, czyli formowania owego Zachodu. Nie chcą już tylko „być częścią Zachodu”, chcą ten Zachód konstruować – instytucjonalnie, wojskowo, gospodarczo i kulturowo. I jednocześnie jasno artykułować własne interesy.
Ta nowa, pragmatyczna „Westpolitik”, to polityka z Niemcami jako wojskowym rdzeniem europejskiego filaru Zachodu, politycznym liderem „koalicji chętnych i zdolnych” oraz mediatorem vel zwornikiem (teraz jako Scharniermacht) między globalnym Południem a transatlantyckim Zachodem.
Z polskiej perspektywy pojawiają się pytania. Czy rzeczywiście, jak twierdzą Niemcy, wszyscy w Europie oczekują ich przywództwa? Czy sądzą oni, że jeśli będą teraz jawnie artykułować chęć i potrzebę liderowania, to próba legitymizacji ich kierowniczej roli się powiedzie? (Na marginesie; 61 proc. badanych w RFN sprzeciwia się, by Niemcy pełniły rolę militarnego lidera). Czy jest sens powracać do figury mediatora – tym razem między „Zachodem” a „Południem”? Geografia nowa, ale dylemat stary: mediacja zakłada podwójną lojalność i ryzyko rozdwojenia. Już to przerabialiśmy i tłumaczyliśmy, że nie chcemy Niemiec jako mediatora w sprawach europejskich z Rosją. Zresztą, tak jak dziś nie chcemy, by USA ustawiały się jako mediator pomiędzy Rosją a NATO.
Tak czy inaczej u naszego zachodniego sąsiada krystalizuje się pomysł na Niemcy jako lidera „nowego globalnego Zachodu”. Przekonanie, że niemiecki duch uzdrowi sytuację i że roszczenie do przywództwa jest uzasadnione, wciąż mocno tam rezonuje. Taki mają refleks. A jaki mamy my? Jeśli pozostaniemy bierni i nie będziemy współkształtować nowej rzeczywistości, dostaniemy dokładnie to, co zaserwują nam inni; ci bardziej aktywni i głęboko – bez złej woli – przekonani, że wiedzą lepiej, co jest dla nas dobre.