Zacznijmy od najważniejszego – zadaniem Instytutu Pileckiego nigdy nie było "popularyzowanie na szeroką skalę wojennej i powojennej historii Polski". Ktoś musiał ciężko wprowadzić w błąd J. Fairweathera. Instytut powołano ustawą, w której wskazano na dwa podstawowe cele jego istnienia: prowadzenie badań nad totalitaryzmami XX w., w szczególności nazistowskim i sowieckim oraz upamiętnianie osób zasłużonych dla Polaków poprzez niesienie im pomocy w czasie trwania reżimów totalitarnych. Tyle mówi nam ustawa, której – jak każdego prawa – przestrzegać należy.
Oczywiście, elementem prowadzenia badań i troski o upamiętnianie jest popularyzacja wyników prowadzonej w tym zakresie działalności Instytutu. I znów, myli się Autor pisząc, że obecny dyrektor, prof. Krzysztof Ruchniewicz chce "pozostawić historię Polski w rękach elit akademickich". Myli się z prostego powodu – historia to opowieść o przeszłości oparta o wywodzące się z niej świadectwa. Nie da się jej ‘uwięzić’ w jakimś wąskim gronie, bo przeszłość jest ważna dla ludzi, którzy uwielbiają o niej rozmawiać, dyskutować, spierać się – opowiadać właśnie historię. W ten nurt obecności przeszłości w dyskursie publicznym – bo tym jest właśnie Public History, którą Autor wydaje się mylić z popularyzacją historii – Instytut włącza się na wiele sposobów. Wystarczy wspomnieć zaangażowanie w przypominanie udziału Polaków w walkach we Włoszech (przygotowany przez Instytut film Odyseja polska był wyświetlany w tym roku nie tylko w Polsce, ale także dzięki aktywności pracowników Instytutu we Włoszech przez telewizję RAI), czy troskę o upamiętnienie Obławy Augustowskiej (niedługo będzie miało miejsce uroczyste otwarcie Domu Pamięci Obławy w Augustowie).
Nie ulega jednak wątpliwości, że w tradycji europejskiej jest żywe przekonanie, że narracje o przeszłości powinny mieć charakter racjonalny, to jest dążyć do prawdy w oparciu o treść świadectw z przeszłości. I to jest zadaniem historyków, którzy tworzą wspólne, racjonalne ramy ustaleń tego, jak przejawia się nam przeszłość dziś. Popularyzatorzy na tym wspólnym gruncie historii budują swoje opowieści, nauczyciele pokazują dzieciom tę wspólną drogę zachęcając je do zrozumienia naszych przodków – ale i świata wokół nas przez nich zbudowanego. Czy historycy są właścicielami historii? Ten popularny w gronie ‘dekonstruktorów’ akademickiej historii koncept z lat 70.-80. ubiegłego wieku może i ma zwolenników, ale nie w Instytucie Pileckiego. Dość wskazać, że znaczącą – liczniejszą od grupy stricte naukowców - część jego pracowników stanowi dział wystaw i komunikacji wizualnej, że budowany jest dział dydaktyki historii.
Nie warto polemizować z opiniami Autora, czym według niego Instytut jest, lub czym nie jest. Każdy ma prawdo do swoich opinii. Ale jeśli wygłasza swoje sądy, powinien być przynajmniej szczery z czytelnikiem. Instytut rozwiązał porozumienie z Autorem, bowiem według niego Instytut miał wypłacać dużą sumę, z grubsza odpowiadającą rocznemu budżetowi naukowemu kilkudziesięcioosobowego instytutu historyków na polskich uczelniach, zatrudnianym przez Autora researcherom. Ci mieli gromadzić dla niego materiały, na podstawie których napisać miał książkę. Ta książka nie miała ukazać się w Instytucie Pileckiego, lecz wybranym przez Autora wydawnictwie. Instytut ewentualnie mógł ją wydać w języku polskim. Taką konstrukcję trudno uznać za wydatkowanie środków publicznych w sposób oszczędny i celowy w kontekście misji Instytutu. I tylko dlatego umowa została rozwiązana.
Instytut pozostaje otwarty na wszelkie formy współpracy mającej na celu popularyzację wiedzy o totalitaryzmach XX w. Będzie w nich uczestniczył zgodnie ze swoją misją, dzieląc się wiedzą, umiejętnościami i doświadczeniem swoich pracowników. Do takiej współpracy zachęcamy J. Fairweathera. Bo o historii, w tym tragicznej historii Polski, zawsze warto opowiadać.
Prof. Krzysztof Ruchniewicz – dyrektor Instytut Pileckiego