Nie nazwałbym tego niedostępnością, bo jeśli analizujemy dane makro, to widzimy, że płace rosną szybciej niż wskaźnik inflacji, więc siła nabywcza została odbudowana. Mamy jednak do czynienia z pewnym mechanizmem psychologicznym, jakim są zupełnie nowe, wyższe punkty cenowe, których nikt nie lubi i do których konsumentom jest trudno się przystosować. Z punktu widzenia naszego asortymentu doszły jeszcze dwa istotne czynniki cenotwórcze, które – obok ogólnej inflacji – znacznie podbiły ceny naszych produktów. Słabe zbiory kakao i pomarańczy wywindowały ceny tych surowców, dla przykładu koszt koncentratu pomarańczowego wzrósł o ponad 200 proc. w ciągu dwóch ostatnich lat. To sprawiło, że sok pomarańczowy, który przez całe lata kosztował 4,99 zł – i do takiej ceny przyzwyczaili się wszyscy – dziś kosztuje 8,99 zł. Zmiany cenowe plus wszystko to, co dzieje się dookoła nas na świecie, spowodowały, że optymizm konsumencki wyparował. Nie ma już zakupów na zapas, jedynie to, co niezbędne.
Nie szybko. Te wyższe nominalnie, ale nie realnie, ceny zostaną z nami. W Polsce żywność ma wysoką jakość i jest tania w porównaniu do rynków ościennych, a że prowadzimy biznes w krajach sąsiednich, to znam lokalne uwarunkowania. Czesi, Słowacy, Litwini, Węgrzy mają relatywnie droższe artykuły spożywcze.
Mamy dwie duże kategorie spożywcze, które przez wzrosty cen bardzo ucierpiały. Sprzedaż napojów, w tym soków, spadła o 7 proc. Podobnie, bo o prawie 5 proc., skurczyła nam się sprzedaż wódki czystej. Widzimy więc, że te dwie kategorie są ewidentnie w defensywie, i o ile w przypadku napojów doszliśmy już do końca spadków, o tyle tendencja w alkoholach jest bardziej trwała i będzie postępować.
To m.in. efekt rosnącej akcyzy – rząd zaplanował jej podwyższanie przez pięć lat po 10 proc. rocznie, a przez kolejne pięć lat po 5 proc. To bardzo odczuwalne obciążenie dla konsumentów. Równocześnie zmienia się styl konsumpcji – pijemy mniej czystych alkoholi, chętniej sięgamy po więcej smaku, więc rośnie udział napojów o mniejszej zawartości alkoholu, co swoją drogą było zamysłem regulatora przy nakładaniu dodatkowych podatków na alkohol. Społecznie ten ruch się więc sprawdził, ale jako producenci musimy się do tego dostosować.
W biznesie spożywczym, ale też w pozostałych branżach, mamy do czynienia z absolutnym przeregulowaniem. Cierpimy na biegunkę legislacyjną – każdego roku tworzymy 15–30 tys. stron nowego prawa dotyczącego działalności gospodarczej. Po drugie biznes funkcjonuje pod dwoma poziomami ustawodawców – jest prawo unijne i krajowe. Tu znów mamy do czynienia z pewną nadaktywnością polskich legislatorów – o ile regulacje unijne mają po kilkanaście stron, o tyle ich polska interpretacja rozrasta się do kilkudziesięciu. Ta udręka regulacyjna, której przemysł spożywczy jest ofiarą, przekroczyła już granice absurdu.
To jest dobry symbol, ale jak popatrzymy na bezmyślność regulacji związanych z obiegiem plastiku w naszej gospodarce, to absurd nakrętkowy jest kroplą w morzu. Plastik jako surowiec przy kolejnych przetopieniach w łańcuchu przetworzenia degraduje się i konieczne jest dodawanie części nowego surowca. Do tej pory tym surowcem były butelki PET wytworzone pierwotnie z czystego surowca, tzw. virgin PET. Unijna regulacja nakazująca dosypywanie recyklatu PET do każdej butelki wywołuje deficyt tego materiału w innych branżach, które dla utrzymania jakości muszą dodać czysty granulat. Podobnie z przytwierdzaniem nakrętki – szacuje się, że przez ten przepis producenci butelek muszą rocznie zużywać o 50–250 tys. t plastiku więcej… Nasi europejscy biurokraci fundują nam więc regulacyjny koszmar, którym dodatkowo obciążają środowisko. I mówię to jako entuzjasta UE i naszej europejskiej integracji.
Szacuje się, że koszt europejskiej branży napojów związany ze zmianami procesu produkcji butelek – np. inwestycje w nowe formy odlewnicze – wyniósł 8,5 mld euro. Może nie w jednym, ale w kilku krokach, te koszty zostaną uwzględnione w cenie produktów.
Ta umowa z punktu widzenia naszej firmy jest neutralna. Będą branże, które znajdą się w defensywie, bo poszerzy się europejski rynek drobiu, wołowiny i cukru oraz w ofensywie jak rynki alkoholu i nabiału. Jesteśmy odbiorcą surowców takich jak cukier i tu być może odczujemy pewną korzyść. Plusy i minusy tej umowy się dla nas równoważą. Jestem zwolennikiem poszerzania obszaru wolnego handlu, ale równego handlu.
Obecnie są wątpliwości co do jakości tych towarów, a to dla nas kluczowy parametr. Po drugie, jesteśmy firmą, która ma bardzo rozbudowane łańcuchy dostaw. Przestawienie się na nowych dostawców wymaga czasu, a biorąc pod uwagę niepewność co do trwałości umowy handlowej z Ukrainą, byłoby to dziś zbyt ryzykowne i tego nie robimy.
Nie odczuwamy jeszcze reperkusji z tego tytułu. Jestem spokojny spokojem naszych amerykańskich klientów, którzy bez nerwów podchodzą do sytuacji. Póki co nadbudowują swoje zapasy i przez 90 dni – tj. okres, kiedy taryfy amerykańskie zostały zamrożone – zwiększyli swoje zamówienia. Utrata czy zmniejszenie obecności na rynku amerykańskim nie będzie bolała, ale jest to dla nas rynek z udziałem na poziomie nieco ponad 3 proc. w całym obrocie zagranicznym.
Jesteśmy tam obecni, mamy działalność dystrybucyjną i sprawdzonych klientów. Patrzymy na Ukrainę z otwartością. Natomiast jest to trudny czas na decyzje o przejęciach czy otwieraniu własnych zakładów, w momencie, gdy trwa tam wojna. ©℗