Zgadza się pan ze stwierdzeniem, że ta kampania była diametralnie inna niż poprzednie prezydenckie?

Powiedziałbym, że była bardziej zróżnicowana. Mieliśmy większą liczbę kandydatów, którzy przykuwali uwagę widzów i komentatorów. Kampania nie rozgrywała się tylko wokół dwóch przedstawicieli największych partii, więc była bardziej interesująca. Oczywiste jednak, że duża część kandydatów zdaje sobie sprawę, że nie ma szans wyjść powyżej 5 proc. poparcia, więc traktują kampanię jako możliwość pokazania się w mediach i zaprezentowania swojej narracji politycznej.

Czy w ogóle jeszcze debaty i czas przedwyborczy ma wpływ na decyzje wyborców czy w zdecydowanej większości głosujący z góry wiedzą na kogo oddadzą głos?

Nie można uogólniać, bo nie każdy ze startujących myśli tylko o wyniku tegorocznych wyborów. Sytuacja każdego z kandydatów jest inna i inne są też ich cele kampanijne. Rafał Trzaskowski stara się utrzymać swoich dotychczasowych wyborców – a więc sympatyków Platformy Obywatelskiej – i jednocześnie walczy o głosy osób niezdecydowanych. I jego sytuacja wyjściowa była najlepsza.

Karol Nawrocki z kolei znajduje się przez cały czas trwania kampanii poniżej progu poparcia, jakie ma Prawo i Sprawiedliwość. Celem jego aktywności kampanijnej jest więc przekonanie do siebie sympatyków PiS. Zakładam, że misję budowania dalszego elektoratu, a więc przyciągnięcia do siebie osób niezdecydowanych, zostawia sobie na kampanię przed II turą.

Pozostali kandydaci?

Szymon Hołownia walczy o swoje "być albo nie być" w poważnej polityce. Finalny wynik ma dla niego mniejsze znaczenie, ważniejsze jest to, że ma być zauważony przez wyborców, a przede wszystkim przez obecnych i potencjalnie przyszłych koalicjantów w rządzie. Dlatego ma dość jaskrawe występy, niejako buduje swoją pozycję polityczną na moment, gdy przestanie być marszałkiem Sejmu.

Podobny cel kampanii ma Sławomir Mentzen, który też musi zadbać o swoją przyszłość polityczną. Sam jasno deklaruje, że w przyszłym rządzie interesuje go stanowisko ministerialne, więc walcząc o fotel prezydencki, walczy o poparcie dla swojego ugrupowania i większą rozpoznawalność.

Jeśli chodzi o przedstawicieli lewicy – Magdalenę Biejat, Adriana Zandberga i Joannę Senyszyn – to im bardziej chodzi o zaznaczenie swoich poglądów politycznych i różnic między nimi. Budują swój elektorat na lewej stronie sceny politycznej pod kolejne wybory parlamentarne i o możliwość bycia liderem na lewicy.

Pozostali kandydaci próbują natomiast przebić się ze swoim programem i nazwiskiem, co wychodzi im lepiej lub gorzej.

Spośród kandydatów spoza politycznego mainstreamu, dość mocno w tej kampanii rezonuje nazwisko Macieja Maciaka i Krzysztofa Stanowskiego.

Maciej Maciak nie był powszechnie znaną osobą przed tymi wyborami. Mam wrażenie, że zależało mu na tym, by w ogóle o nim zaczęto mówić – nie ważne, czy pozytywnie czy negatywnie. Stąd tak jaskrawe wypowiedzi, które spotkały się z krytyką społeczną.

Krzysztof Stanowski też musi mieć świadomość, że nie zbierze dużej liczby głosów, więc wykorzystuje kampanie do prezentowania swoich poglądów, niekoniecznie czysto politycznych. Ale takie podejście podoba się pewnej części społeczeństwa, zdobywa słuchaczy, którym podoba się ta otwarta narracja, krytykująca aparat państwowy i różne mechanizmy, które w Polsce funkcjonują od lat.

Kto w takim razie na kampanii zyskał najwięcej, a kto najwięcej stracił?

W toku ostatniej fazy kampanii najmocniej stracił Karol Nawrocki, który został wciągnięty w sprawę mieszkania, co okazało się dla niego na tyle grząskim gruntem, że nie potrafi się z niego wydostać.

Rafał Trzaskowski, po bardzo nieudanej debacie w Końskich, odbudował swoją pozycję. Błyszczy Szymon Hołownia, ale on – tak jak wyjaśniałem – ma inny cel polityczny w tej kampanii i chce być po prostu zauważony, co mu się udaje. Również taktyka Sławomira Mentzena pt. "głosujcie na mnie" wychodzi mu na plus i to może być dobra metoda.