Łukasz Olejnik: Kto miałby uznawać, czym jest prawda, a czym fałsz? Urząd państwowy? A może polityk?
Wyobraźmy sobie internet po wejściu w życie przepisów, które – jak planuje resort cyfryzacji – pozwolą Urzędowi Komunikacji Elektronicznej bez udziału sądu blokować szeroki zakres treści: od nawoływania do przestępstwa, przez materiały pirackie, do wpisów naruszających czyjąś cześć. Jak będzie wtedy wyglądała debata publiczna?
ikona lupy />
Doktor Łukasz Olejnik, niezależny konsultant, badacz związany z King's College London / Materiały prasowe / fot. Studio Kolecki\Materiały Prasowe

Powiedzmy wprost: ten projekt wprowadza cenzurę. Cenzura to filtrowanie i blokowanie treści poprzez ich edycję, ograniczenie lub usunięcie, gdy są uznane za nieaprobowane. Efekt projektu dokładnie wpisuje się w definicję słownikową (SJP PWN): „urzędowa kontrola publikacji, widowisk teatralnych, audycji radiowych itp., oceniająca je pod względem politycznym lub obyczajowym”. Technicznie mowa tu o prawnych ramach cenzury. Jeśli komuś nie podoba się to słowo, może oczywiście określać to zjawisko przy użyciu eufemizmów, ale ja nie jestem politykiem.

Nawet jeśli te przepisy zostaną wprowadzone, ja będę nadal pisał to samo i tak samo. Ale jeżeli kilka razy zostałbym poddany cenzurze i być może usunięto by mi hosting, tj. stronę internetową i serwer, to jak miałbym to odebrać? Spotkało mnie to już – i nie tylko mnie – w pierwszych dniach wojny na Ukrainie, gdy zasady moderacji w sieciach społecznościowych były niedostosowane do tamtego czasu i treści blokowano ostro, a wcześniej wdrożone zasady okazały się zawodne i oderwane od rzeczywistości.

Ostateczny rezultat tych rozwiązań będzie zależał od sposobu ich egzekwowania, ale jeśli będzie to tak szybkie, jak arbitralne – to debata publiczna może się stać bardziej ograniczona i zachowawcza. Po co mówić coś kontrowersyjnego lub idącego przeciwko głównemu nurtowi, skoro taka treść może doprowadzić do nieprzyjemności?

Strach przed arbitralnym usunięciem treści to prosta droga do autocenzury obywateli. Czy nie będzie tak, że gdy urząd zapuka do usługodawcy, to ten – chcąc ograniczyć koszty – po prostu dostosuje się do decyzji i usunie treści bez wnikania w szczegóły? W rezultacie głosy krytyczne czy wyrażające niepopularne opinie mogą zostać stłumione. Nawet jeśli nie naruszają prawa. Efektem może być spłycenie dyskusji publicznej, homogenizacja treści, dalsza polaryzacja i zwyczajnie niezgoda ludzi na to, jak działa państwo. Czy tak się umawiano w 1989 r.?

Ministerstwo deklaruje, że chodzi o zapewnienie nam, obywatelom, bezpieczeństwa. Tylko czy nie ma innych, mniej drastycznych środków?

Ze zrozumieniem podchodzę do tego, że urzędnicy chcą dbać o moje bezpieczeństwo. Tyle się mówi ostatnio o tym, że ludzie nie potrafią odróżnić prawdy od fałszu i warto rozważyć blokady mediów społecznościowych. Ale kto miałby uznawać, czym jest prawda, a czym fałsz? Urząd państwowy? A może polityk? Problem z tego rodzaju prawem jest też taki, że instrumenty te będą dostępne nie tylko teraz, ale także w przyszłości, dla przyszłych władz.

Wicepremier i minister cyfryzacji Krzysztof Gawkowski mówił na konferencji prasowej, że „wyspecjalizowana komórka” w UKE będzie sprawniej niż sądy decydowała w kwestii blokowania treści. Zgadza się pan z tą opinią?

Nie wierzę, że dziś jakikolwiek urząd w Polsce jest przygotowany do egzekwowania takiego prawa. Rozumiem, że jakieś przepisy krajowe trzeba wdrożyć, bo już przegłosowano DSA (unijny akt o usługach cyfrowych, który zobowiązuje państwa członkowskie m.in. do określenia procedury uniemożliwienia dostępu do nielegalnych treści, których platformy nie usuną – red.). Nie da się tego łatwo odkręcić, nawet jeśli od chwili przyjmowania DSA tzw. duch czasów i atmosfera ewidentnie uległy zmianom. Procesy kształtowania prawa w szybko zmieniającej się rzeczywistości są w UE nieadekwatne.

Jak można walczyć z hejtem, pornografią i innymi nielegalnymi treściami publikowanymi w sieci – z równoczesnym poszanowaniem wolności słowa?

Proponowałbym najpierw wzmocnienie edukacji medialnej, rozumianej jako interwencyjny program promocji czytania prasy drukowanej. Przyswajanie tekstu drukowanego inaczej kształtuje umysł niż poprzez treści elektroniczne.

Oznaczanie treści notkami kontekstowymi może być całkiem efektywne. Trzeba zachować równowagę między ochroną użytkowników a poszanowaniem wolności ekspresji. Rozwiązania regulacyjne powinny być proporcjonalne i transparentne, a ich egzekwowaniem powinni się zajmować kompetentni ludzie. Nie jakieś organizacje pozarządowe złożone z samozwańczych ekspertów od dezinformacji czy weryfikacji faktów, nie losowo wybrany urząd. A jeśli brakuje odpowiednich kompetencji i narzędzi – może lepiej się za to nie zabierać, by niechcący bardziej nie zaszkodzić, niż pomóc. Kluczowe jest, by walka z nielegalnymi treściami nie prowadziła do arbitralnych ograniczeń w dyskusji publicznej.

W obecnej formie propozycja Ministerstwa Cyfryzacji nie uwzględnia praw jednostek, premiując pójście na łatwiznę oraz interesy dużych grup, np. organizacji zarządzania prawami autorskimi. Zastanowiłbym się nawet, czy nie zachodzi tu ryzyko zmian ustrojowych – bo w konstytucji mamy zakaz cenzury i nie ma możliwości wprowadzania od niego wyjątku ustawowego. ©℗

Rozmawiała Elżbieta Rutkowska