Bardziej potrzebujemy podwodnego drona dla Instytutu Rybactwa Śródlądowego i 20 samochodów czy podbieraków i kurtyn do zatrzymywania śniętych ryb dla centrów zarządzania kryzysowego? - mówi mgr inż. Jacek Engel, Fundacja Greenmind, Koalicja Ratujmy Rzeki.
Mieliśmy mieć nowoczesny monitoring rzek. Skoro projekt zakłada automatyczne sondy, drony, pływające laboratoria i specjalistyczne auta, to chyba mamy?

Żeby usprawnić transport w Warszawie nie potrzeba kupować statku kosmicznego, choć będzie nowoczesny. Podobnie jest z monitoringiem rzek.

Mamy do czynienia z sytuacją, w której instytucja w gruncie rzeczy naukowa została doposażona w sprzęt, który jest nadmiarowy względem potrzeb monitoringu rzek. Oczywiście nikt nie broni IRŚ prowadzenia badań, analizy próbek wody itd., ale to nie jest instytucja wyposażona w kompetencje i procedury, które umożliwiałyby sprawną reakcję na zagrożenia związane ze stanem wód. Nie zmieni tego 20 samochodów, ani podwodne drony, bo do monitoringu środowiskowego ustawowo są powołane GIOŚ i WIOŚ.

Po zatruciu Odry jednym z głównych wniosków była jednak niewydolność reakcji na zagrożenie. Może monitoring trzeba po prostu zbudować od podstaw, żeby był skuteczny?

Nie będzie skuteczny, bo dodaje tylko nowego gracza. Dzisiaj zarządzaniem kryzysowym w województwach zajmują się wojewodowie, którzy mają np. możliwość wysłania gdzieś straży pożarnej, żeby – powiedzmy – odłowiła śnięte ryby, częściowo podlegają im WIOŚ. Szef Instytutu Rybactwa Śródlądowego nie wyśle donikąd strażaków ani nie zleci niczego WIOŚ, więc i tak musi o zdiagnozowanych zagrożeniach poinformować ośrodki zarządzania kryzysowego, co wydłuża, a nie skraca łańcuch reakcji.

Gdyby GIOŚ albo WIOŚ zleciły komuś wykonanie szerokiego monitoringu rzek według swojej metodyki, to nie miałbym z tym dużego problemu. Ale tutaj, po pierwsze, liczby są szokujące – projekt wart 250 mln zł rozłożony na pięć lat daje rocznie budżet na monitoring wód powierzchniowych na poziomie 50 mln zł. A na stacje pomiarowe, czyli coś, co jest sednem, przeznaczona jest połowa. Tymczasem GIOŚ na cały monitoring środowiskowy, a więc nie tylko dotyczący wód, ale też m.in. powietrza, gleby, monitoring przyrodniczy itd. daje 100 mln zł. Dysproporcja jest więc rażąca.

Ale może dobry monitoring tyle właśnie kosztuje i tylko GIOŚ jest niedofinansowany, więc ta dysproporcja tak naprawdę służy zasypaniu luki w sprzęcie, ludziach itd.

Bez wątpienia trzeba dofinansować GIOŚ i WIOŚ zgodnie z potrzebami określonymi na podstawie doświadczeń ich pracowników, a także przykładów z innych krajów. Przecież tam pracują fachowcy, którzy monitoring środowiska prowadzą od lat, nie ma powodu, by równolegle zajmowała się tym kompletnie inna instytucja. Czymś, co jednak wyszło przy okazji zatrucia Odry i co z pewnością jest do zmiany, to sposób zarządzania. Wbrew intuicji GIOŚ i WIOŚ to nie są organy pierwszego i drugiego stopnia i jedna struktura. WIOŚ częściowo zależą od wojewodów, a częściowo od GIOŚ, co nie przekłada się na szybkość decyzji.

Mam też poważne wątpliwości, czy na Odrze potrzebujemy 30 stacji pomiarowych. O wiele ważniejsze jest, by były one w newralgicznych punktach. Poza tym zastanawiam się, czy bardziej potrzebujemy podwodnego drona dla IRŚ i 20 samochodów, czy np. łódek, podbieraków i kurtyn do zatrzymywania śniętych ryb dla centrów zarządzania kryzysowego. Ile razy pytałem, czy zostały już zakupione po zatruciu Odry, tyle razy słyszałem, że jeszcze nie.

Umowę z IRŚ trzeba rozwiązać, rozliczyć i zbadać proces decyzyjny. Liczby, które za nim stoją, wyrażone przecież w grubych milionach, są po prostu szokujące. ©℗

Rozmawiała Anita Dmitruczuk