– Obietnica odrzucenia Zielonego Ładu jest obliczona wyłącznie na mobilizację elektoratu wiejskiego. A że jest nierealistyczna? Nic nie szkodzi – mówi Olgierd Annusewicz, politolog, ekspert ds. wizerunku politycznego.

Marek Mikołajczyk: Czy Jarosław Kaczyński jest eurosceptykiem?

Olgierd Annusewicz: Nie mam pojęcia. Gdyby zapytał mnie pan, czy eurosceptykami są Janusz Kowalski albo Grzegorz Braun, to nie miałbym problemu z odpowiedzią. Natomiast przekaz Prawa i Sprawiedliwości w kwestii Unii jest dość złożony.

Z jednej strony politycy PiS chętnie podkreślają, że chcą w niej być. Pamiętamy hasło „Polska sercem Europy” z poprzedniej kampanii eurowyborczej. Z drugiej strony pamiętamy też wiele momentów, w których polityka PiS wobec Brukseli była agresywna i nastawiona na konfrontację. Unię ukazywano wyborcom jako źródło wszelkiego zła, przekonywano, że eurokraci chcą nam coś narzucać.

To za mało, by uznać kogoś za eurosceptyka?

Mam wrażenie, że dla Jarosława Kaczyńskiego i PiS relacja z Unią ma charakter instrumentalny. Jeśli mogą coś zyskać na byciu sercem Europy – są proeuropejscy, gdy widzą szansę na korzyści z krytykowania Wspólnoty – robią to na całego. Spójrzmy na to tak: jeżeli chciałbym zmienić swój uniwersytet od środka, to nie znaczyłoby, że jestem jego przeciwnikiem. I taką postawę prezentuje prezes Kaczyński. Myślę, że wielu polityków PiS podpisałoby się pod stwierdzeniem, że są za członkostwem Polski w Unii, ale nie o taką wspólnotę walczyli – by sparafrazować słowa prezydenta Lecha Wałęsy.

ikona lupy />
Olgierd Annusewicz, politolog, ekspert ds. wizerunku politycznego, doktor habilitowany nauk społecznych, pracuje w Katedrze Socjologii Polityki i Marketingu Politycznego na Uniwersytecie Warszawskim / Materiały prasowe / Fot. mat. prasowe

Pytanie, czy to spójna polityka. Z jednej strony PiS oskarża Brukselę o wszelkie zło i niepowodzenia, z drugiej podkreśla wagę naszego członkostwa. W dłuższym okresie trudno łączyć jedno z drugim.

Nie nazwałbym tego brakiem spójności, raczej inną wizją realizacji celów politycznych. A nawet doktryną – dla PiS polityka zagraniczna, w tym relacje z Unią, zawsze była wtórna wobec polityki krajowej i pozycji partii na lokalnym rynku. Drugi element tej doktryny to zarządzanie przez konflikt. Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam. Model uprawiania polityki, który dał PiS sukcesy na rynku krajowym, okazał się klapą w kontekście europejskim.

Był to fundamentalny błąd, związany z całkowitym niezrozumieniem mechanizmów, które rządzą w Brukseli. Nie da się tam wszystkiego załatwić w drodze konfliktu. Unia Europejska jest instytucją, w której zmiany wypracowuje się w dialogu, współpracy i powolnej ewolucji. Trudno jest coś załatwić, kłócąc się ze wszystkimi, odmawiając gry na wspólnych zasadach. Otwarte pozostaje natomiast pytanie, czy ten konflikt nie był dla PiS opłacalny na polskim rynku.

To znaczy?

Dla wyborcy PiS słynne głosowanie nad przedłużeniem kadencji Donalda Tuska – mimo porażki 27 do 1 – było sukcesem. Bo premier Szydło „im pokazała”. W podejmowaniu decyzji PiS zawsze kierował się tym, co i w jaki sposób opłaci się na podwórku krajowym. Dla Nowogrodzkiej najważniejsze nie było to, czy dane posunięcie wzmocni pozycję kraju na arenie międzynarodowej, lecz to, jak zareaguje na nie elektorat. Kierując się takimi wytycznymi w Brukseli, trudno uzyskać rzeczowy dialog, o wiele łatwiej o konflikt.

Zapytam więc przewrotnie: skoro dla PiS liczy się głównie polityka wewnętrzna, to po co Jarosław Kaczyński wysyła swoje najlepsze kadry – byłych premierów i innych doświadczonych polityków – do Parlamentu Europejskiego? Ostatnio jeden z greckich dziennikarzy dopytywał mnie, czy w Polsce też do europarlamentu kandydują znani sportowcy i celebryci. Zdziwił się, gdy usłyszał, że u nas jest całkiem inaczej.

U nas też mieliśmy do czynienia z tym zjawiskiem, choć faktycznie w mniejszej skali – kiedyś w PE zasiadał Krzysztof Hołowczyc, dziś Tomasz Frankowski. Nazywa się to fachowo celebrytyzacją polityki.

Ma to dwa wymiary: jeden polega na tym, że popularne osoby spoza świata polityki nagle dostają się na listy wyborcze, drugi na tym, że politycy zachowują się jak celebryci i próbują zyskiwać poparcie, używając pozamerytorycznych argumentów z rodzaju: „mam ładną żonę i sympatyczne dzieci, uwielbiam piłkę nożną”. Takie przykłady – szczególnie w tym pierwszym wymiarze – da się znaleźć w Platformie Obywatelskiej. W PiS funkcjonuje to trochę inaczej. Bruksela jest po prostu polityczną emeryturą – Jarosław Kaczyński wysyła tam ludzi za zasługi. Mandat eurodeputowanego to nagroda dla ludzi, którzy przez wiele lat ciężko pracowali na sukces partii. Dotyczy to np. byłej premier Beaty Szydło, byłej minister rodziny Elżbiety Rafalskiej czy Joachima Brudzińskiego. Znaczenie mają także duża rozpoznawalność tych osób i społeczne poparcie, jakim się cieszą.

PiS mocno atakuje dziś politykę klimatyczną. „Musimy jasno powiedzieć: odrzucimy Zielony Ład. Idziemy do tego parlamentu, aby odrzucić Zielony Ład” – mówił Jarosław Kaczyński na konwencji partyjnej pod koniec kwietnia.

To ciekawe, zwłaszcza w kontekście tego, że Zielony Ład firmowali i komisarz Janusz Wojciechowski, i premier Mateusz Morawiecki. Niemniej taka sytuacja szczególnie mnie nie dziwi. Jesteśmy w kampanii, partie szukają czegoś, co nie tylko odróżni je od siebie, lecz także zmobilizuje elektorat. Obietnica odrzucenia Zielonego Ładu ma charakter wyłącznie taktyczny, jest obliczona na mobilizację elektoratu wiejskiego, który PiS częściowo utracił jesienią na rzecz Trzeciej Drogi. A że jest nierealistyczna? Nic nie szkodzi. To narracja na tu i teraz, na użytek kampanii wyborczej. Zresztą większość osób i tak nie do końca zdaje sobie sprawę, czym jest Parlament Europejski i że 15–20 europosłów z PiS nie ma takiej siły, aby Zielony Ład odwołać. A jeśli uda się choć trochę go zmodyfikować – w drodze dialogu, a nie konfliktu – to będzie okazja do świętowania własnej skuteczności.

W podobne tony uderza Konfederacja. To wygodne dla niej wybory?

Byłyby wygodne, gdyby PiS nie grał na tak bardzo negatywnej nucie. Dotychczas często było tak, że wszyscy opowiadali się za Europą, a jedynie Konfederacja okazywała się przeciw. W tych wyborach może być inaczej. Wyborcy eurosceptyczni i osoby, którym nie do końca podoba się kształt UE, teraz się podzielą. Część zagłosuje na PiS, część na Konfederację. A jeśli mam dwie partie o podobnym profilu, to zwykle głosuję na tę silniejszą. Zwłaszcza jeśli polityką interesuję się od wyborów do wyborów.

Z tego powodu Sławomir Mentzen podkreśla na każdym kroku, że PiS kradnie ich pomysły.

Ale ma to marginalne znaczenie. Polityka to brutalna gra. Mało kogo interesuje, która partia zapowiedziała coś jako pierwsza. Liczy się przebicie do świadomości społecznej. Tak było np. z programem „500 plus”. Do dziś jest on sprzedawany jako genialny pomysł Jarosława Kaczyńskiego, na który ten wpadł przed wyborami parlamentarnymi w 2015 r. A prawda jest taka, że ta koncepcja w polskiej polityce pojawiła się cztery lata wcześniej, gdy o miejsca w Sejmie walczyli Paweł Kowal i Marek Migalski z list partii Polska Jest Najważniejsza. Nie było to zresztą rozwiązanie nowatorskie w skali Europy. Ale kto by teraz o tym pamiętał? Nie ma co narzekać, że ktoś ukradł czyjeś pomysły. Trzeba je nie tylko wymyślać, lecz także efektywnie komunikować i przekonywać ludzi, że będzie się miało moc, by je zrealizować.

Prezydencki minister Wojciech Kolarski, kandydat PiS w Wielkopolsce, pytany w RMF FM o cele, jakie zamierza zrealizować w Brukseli, wymienił trzy kwestie: atom dla Konina, droga S11 i CPK. Powiedzmy sobie szczerze: żadnej z tych rzeczy w europarlamencie się nie załatwia. Po co mówić ludziom coś takiego?

Na pytanie: „Co załatwi pan w Brukseli?” nie ma dobrej odpowiedzi. Pojedynczy europoseł nie jest w stanie czegokolwiek załatwić, szczególnie jeśli należy do grupy, która nie tworzy w PE większości. A coś odpowiedzieć trzeba, więc uderza się w sprawy ważne dla kraju. Zresztą odpowiedź ministra Kolarskiego nie musi być daleka od prawdy. Wystarczy, że w Parlamencie Europejskim odbędzie się jakaś debata, w której przyszły europoseł będzie mógł powiedzieć parę słów o CPK. To wystarczy, aby potem mógł ogłosić, że walczył o tę inwestycję w Brukseli. A że ma to marginalne przełożenie na rzeczywistość, to już inna historia.

I taka narracja może przekonać wyborcę?

To taki paradoks, że wyborcy oczekują programu, ale liczą się z tym, że nie będzie on realizowany. I drugi – że niezależnie od tego, czy mówimy o wyborach do sejmików, prezydenckich czy europejskich, na nasze decyzje wyborcze wpływają te same kwestie i obietnice co w wyborach parlamentarnych. Mimo że tylko wynik tych ostatnich realnie daje możliwość przełożenia słów na czyny. Zresztą trudno jest budować merytoryczną kampanię do Parlamentu Europejskiego, bo emocje i zainteresowania Polaków kręcą się wokół spraw krajowych. Wie pan, co jest dziś głównym tematem kampanii?

Fundusz Sprawiedliwości.

Tak. Dyskusja o tym, czy i w jaki sposób politycy Suwerennej Polski – w zależności od przyjętego tłumaczenia – wydawali albo kradli pieniądze przeznaczone dla osób pokrzywdzonych przestępstwami. Sprawa nie ma związku z Unią Europejską, a jednak zadomowiła się wśród tematów wyborczych. Tak ustawiono tę kampanię: „Polacy, powiedzcie, czy chcielibyście, aby w Brukseli reprezentowali was ci, którzy kradli? Czy może wolelibyście tych uczciwych?”. Dlatego PiS posługuje się Zielonym Ładem, buduje poczucie zagrożenia i obiecuje, że to zagrożenie odsunie. Na razie w tym pojedynku na narracje partia Jarosława Kaczyńskiego przegrywa, choć nie jest powiedziane, że przegra. Wiele zależy od frekwencji
– od tego, która partia będzie w stanie zmobilizować większą grupę ludzi. ©Ⓟ