Wybory nie uruchomiły tak silnej polaryzacji jak w październiku – mówi dr hab. Adam Gendźwiłł, prof. UW, politolog, socjolog i geograf, ekspert ds. samorządu terytorialnego z Fundacji im. Stefana Batorego.

Wybory samorządowe za nami. Co nam pokazały?
ikona lupy />
Dr hab. Adam Gendźwiłł, prof. UW – politolog, socjolog i geograf z Katedry Socjologii Polityki na Uniwersytecie Warszawskim, ekspert ds. samorządu terytorialnego z Fundacji im. Stefana Batorego, członek zarządu Instytutu Strategie 2050 / Materiały prasowe / fot. Aleksander Szczypek/Materiały prasowe

Przede wszystkim to, że polityka samorządowa jest miksturą spraw ogólnopolskich i tematów lokalnych. I że ciągle są problemy, które elektryzują lokalną społeczność w poprzek podziałów partyjnych. Nawet w dużych w miastach, w których spodziewalibyśmy się dominacji podziałów znanych z krajowej sceny politycznej, zawierane koalicje bywają nieoczywiste i nawet nieco egzotyczne. Widać to choćby na przykładzie Krakowa. Łukasz Gibała został wsparty przez Darię Gosek-Popiołek z partii Razem oraz przez lokalne struktury Prawa i Sprawiedliwości. Z kolei posłanka PiS Małgorzata Wassermann zapowiedziała, że zagłosuje na jego kontrkandydata. To pokazuje, że polityka samorządowa kieruje się nieco innymi regułami, kryteriami wyboru, których na poziomie centralnym raczej nie obserwujemy.

Jak ocenia pan frekwencję? Często można było usłyszeć, że ludzie lubią wybory samorządowe, bo czują związek pomiędzy głosowaniem a rozwojem swoich społeczności. Tymczasem do urn poszło mniej osób niż jesienią.

W I turze zagłosowała nieco ponad połowa uprawnionych. Wzrostowy trend frekwencji w wyborach samorządowych, który obserwowaliśmy w poprzednich latach, nie ma kontynuacji. To jednak wcale nie przeczy temu, co pan powiedział. Wyniki badań wskazują, że ludzie mają poczucie wpływu na sprawy samorządowe, rozpoznają swoich lokalnych polityków, często darzą ich dużym zaufaniem.

Niższa frekwencja niż w jesiennych wyborach parlamentarnych wynikać może z umiejscowienia wyborów samorządowych w cyklu wyborczym – w ciągu kilkunastu miesięcy do urn mamy pójść kilkukrotnie. Wcześniej przez ponad dekadę było tak, że wybory samorządowe odbywały się przed wyborami parlamentarnymi i traktowane były jako najważniejsza próba generalna, ale też sposób przedterminowej oceny ogólnokrajowego rządu. Tym razem było nieco inaczej. Wybory samorządowe były postscriptum wyborów parlamentarnych, które doprowadziły do zmiany władzy. Nie uruchomiły tak silnej polaryzacji jak w październiku. Stało się tak również dlatego, że w wielu miejscach wyborów de facto nie było. Mieliśmy rekordową liczbę gmin – aż 420 na niecałe 2,5 tys. – w których zarejestrowano tylko po jednym kandydacie na wójta, burmistrza lub prezydenta. Było tak np. w Wiśle. Nie dość, że na burmistrza startował tylko jeden kandydat, to na 15 mandatów radnych zgłosiło się równo 15 kandydatów. Już przed głosowaniem sprawa była praktycznie rozstrzygnięta.

Z czego może wynikać to słabe zainteresowanie biernym prawem wyborczym w niektórych ośrodkach?

Powodów jest wiele. Elity lokalne są niewielkie, starzeją się, zwłaszcza w mniejszych gminach, a praca w samorządzie wymaga dobrego przygotowania, zaangażowania. Wielu samorządowców musi się mierzyć z hejtem, którego nie można mylić z zasłużoną nawet krytyką. Są też inne motywy – np. wielu potencjalnie dobrych kandydatów nie startuje, bo nie chce ujawniać w oświadczeniach majątkowych swojego stanu posiadania. W niektórych społecznościach obserwujemy też scementowane przez wiele lat układy towarzyskie sprawujące władzę, do których nowe osoby dołączają przez kooptację, a nie konkurując w wyborach.

Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy frekwencji. Kto poszedł, a kto nie poszedł do urn?

Przede wszystkim nie udało się zmobilizować najmłodszych wyborców. Jeśli porównamy wzorzec uczestnictwa w jesiennych wyborach i teraz, to różnica poziomów mobilizacji jest największa właśnie wśród najmłodszych. Częściowo wynika to z faktu, że młodzi są dość mobilni, a wybory samorządowe wymagają więcej starań o to, żeby zagłosować poza miejscem zamieszkania. Nie da się zagłosować „na zaświadczenie”, tak jak przy innych typach głosowania.

Ponadprzeciętnie zmobilizowani byli 40- i 50-latkowie, którzy prowadzą już nieco bardziej osiadły tryb życia. Mają dzieci, które chodziły lub chodzą do publicznych szkół, korzystają z placówek ochrony zdrowia, które prowadzone są przez samorządy. W tej grupie częściej mamy też właścicieli nieruchomości. Krótko mówiąc, ci ludzie są nieco bardziej zainteresowani tym, kto rządzi w ich najbliższej okolicy.

Patrząc na wyniki poszczególnych komitetów, w wyborach do sejmików mamy bardzo podobne odsetki głosów jak w wyborach do Sejmu. Słabszy niż w wyborach parlamentarnych jest wynik Lewicy. Konfederacja i Lewica będą miały mało mandatów również ze względu na małe okręgi wyborcze w wyborach samorządowych. Dość dobry wynik, zwłaszcza na niższych szczeblach, odnotowała Trzecia Droga. W wyborach samorządowych również wcześniej widać było mobilizację elektoratu PSL. Ludowcy mają dość mocne struktury w terenie, wystawiają wielu kandydatów w mniejszych ośrodkach i zgarniają bonus za – nazwijmy to – więzi sąsiedzkie i przyjacielskie. Ale Trzeciej Drodze nie udało się jednak odbić elektoratu wiejskiego, w tym rolników. Tutaj wciąż mocne jest poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości.

Nowi samorządowcy mandat będą sprawować do 2029 r. Jakie najważniejsze wyzwania będą przed nimi stać?

Jesteśmy w przełomowym momencie. Doszliśmy do chwili, w którym proste rozwiązania – inwestycje w rozwój podstawowej infrastruktury, budowa kanalizacji, remont dróg, tworzenie szkół – już nie wystarczają. Samorządy od lat 90. kojarzyły się nam właśnie z nadrabianiem zaległości, które nawarstwiały się przez wiele lat. Dla niektórych samorządowców było to bardzo wygodne, bo nie trzeba było podejmować kontrowersyjnych decyzji. Wiele wskazuje jednak na to, że przyszła pora, aby zrobić krok naprzód, bo oczekiwania mieszkańców rosną. Jedną z takich kwestii jest kryzys mieszkaniowy. Wielu samorządowców stanie przed dylematem, jak ten problem należy rozwiązać – czy i jak budować kolejne lokale komunalne, komu i w jaki sposób je przydzielać. Dużym wyzwaniem będzie także kwestia migracji. To na barkach samorządów będą spoczywać decyzje, jak prowadzić politykę integracyjną wobec Ukraińców. I na to nie ma gotowych odpowiedzi, recepty płynącej z góry. Trudno będzie więc prowadzić bezpieczną i zachowawczą politykę, kryjąc się za retoryką lokalnego rozwoju gospodarczego. Wielu tzw. bezpartyjnych prezydentów tak opowiadało o swoich priorytetach. Technokratyczną politykę samorządową przez wiele lat prowadził chociażby prezydent Gdyni Wojciech Szczurek. Wyborcy pokazali jednak jasno, że w trzeciej dekadzie XXI w. oczekują już czegoś innego.

Do debaty publicznej ponownie wraca temat dwukadencyjności. Według obowiązujących przepisów dla części wójtów, burmistrzów i prezydentów będzie to ostatnie pięć lat w tej funkcji. Pana zdaniem to dobre rozwiązanie?

Nie jestem jego wielkim zwolennikiem. Tak jak mówiłem wcześniej, w wielu mniejszych miejscowościach trudno może być ze znalezieniem dobrych lokalnych liderów, którzy chętnie stanęliby do wyborów.

Oczywiście dostrzegam zjawisko „baronów”, pojawiających się w samorządach układów i związanych z nimi patologii, ale sama dwukadencyjność tego jeszcze nie rozwiązuje. Tu widziałbym przede wszystkim konieczność wzmocnienia radnych i funkcji kontrolnych rady gminy, tak aby nieco zachwiać tym „systemem prezydenckim”, który od lat panuje na poziomie samorządowym. Ważną rolę mają do odegrania również lokalne media, które niestety często nie istnieją lub znajdują się w kryzysie.

Jeśli mielibyśmy już wracać do zniesienia limitu kadencji, to tylko przy odpowiednim „pakiecie demokratycznym”, obejmującym np. ponowne skrócenie kadencji do czterech lat. To wystarczający czas, aby włodarze mogli się wykazać, a mieszkańcy ocenić samorządowca, którego w wyborach obdarzyli zaufaniem. ©℗

Rozmawiał Marek Mikołajczyk