– Zapowiadałem w czasie kampanii, że chcemy naprawić Polskę po rządach PiS. I pierwszym krokiem musi być rozliczenie – mówił w listopadzie lider Platformy Donald Tusk, ogłaszając, że w Sejmie powstaną komisje śledcze w sprawie wyborów kopertowych, afery wizowej i Pegasusa. „Rozliczenie rządów PiS” stanowiło także osobny dział na liście 100 konkretów.

W „uśmiechniętej Polsce” przed prokuratorem, sądem i Trybunałem Stanu stanąć miało co najmniej kilkadziesiąt osób. I choć 100 dni rządów mija w piątek, znaczna część tych obietnic to wciąż melodia przyszłości.

Stan gry wygląda następująco: w Sejmie działają trzy komisje, które co kilka dni przesłuchują kolejnych polityków Prawa i Sprawiedliwości oraz urzędników pracujących w ostatnich latach dla polskiego rządu. Brzmi interesująco. Zaciekawiony widz, który przez ostatnie lata słyszał o „największych aferach” rządu PiS, mógłby naszykować sobie dobre przekąski i usiąść przed telewizorem, aby oglądać, jak nieustępliwi śledczy rozwiązują zawiłe polityczne zagadki i dociskają podenerwowanych świadków.

Problem w tym, że zamiast wielowątkowego śledztwa publiczność dostaje tanią brazylijską telenowelę, która ciągnie się przez cały dzień. Reżyserzy – w tym wypadku przewodniczący komisji – podczas przesłuchań nawet nie starają się kreować na bezstronnych arbitrów. Standardem stało się komentowanie wypowiedzi świadka, przedwczesne ferowanie wyroków, wdawanie się w bezzasadne dyskusje czy przerywanie wypowiedzi po kilku sekundach.

Z działań szefów komisji często przebija także zwyczajna bezsilność. Nie mają planu na przesłuchanie, szczególnie gdy któryś ze świadków przyjdzie na nie ze z góry obraną taktyką. Magdalena Sroka, przewodnicząca komisji ds. Pegasusa, była całkowicie bezradna, gdy podczas piątkowego przesłuchania Jarosław Kaczyński nie chciał złożyć poprawnego przyrzeczenia. Z kolei Dariusz Joński, szef komisji ds. wyborów kopertowych, nie potrafił odpowiednio zareagować, gdy były wiceminister aktywów państwowych Artur Soboń przez parę godzin powtarzał jedną formułkę, że „wszystko, co miał do powiedzenia, zawarł w swobodnej części wypowiedzi”. Po tamtym zdarzeniu poseł Koalicji Obywatelskiej znalazł jednak połowiczne rozwiązanie – po prostu ograniczył świadkom prawo do swobodnej wypowiedzi, która dotychczas była standardem podczas przesłuchań przed komisjami śledczymi.

Członkowie komisji nie pozostają dłużni swoim przewodniczącym. Na porządku dziennym jest przekrzykiwanie siebie nawzajem, składanie pozaregulaminowych wniosków czy zadawanie świadkom pytań z tezą. W tym ostatnim prym wiedzie posłanka KO Magdalena Filiks, której pytania przybierają formy kilku minutowych monologów na dowolnie wybrany przez siebie temat. W kategorii oryginalności parlamentarzystka musi ustąpić jednak swojemu koledze z ław poselskich, Witoldowi Zembaczyńskiemu, który w piątek bez zażenowania kilkukrotnie dopytywał prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, czy ten zechce „zostać sześćdziesiątką” [mowa o nadzwyczajnym złagodzeniu kary na podstawie art. 60 kodeksu karnego – red.].

Co istotne, sposób przesłuchiwania świadków jest ściśle określony przez kodeks postępowania karnego. Dodatkowo Trybunał Konstytucyjny już w 2006 r. (sygn. akt U 4/06) w uzasadnieniu do wyroku wyszczególnił, że członkowi komisji nie wolno zadawać osobie przesłuchiwanej pytań sugerujących odpowiedź, jak również niedopuszczalne jest m.in. powtarzanie tych samych pytań, wdawanie się w spór z przesłuchiwanym, zadawanie pytań niezwiązanych z przedmiotem przesłuchania czy żądanie wyrażenia przez świadka opinii na jakiś temat. Wiele wskazuje jednak na to, że mamy do czynienia z prawem martwym. W rzeczywistości sposób przesłuchiwania świadków przed komisją śledczą reguluje nie tyle ustawa, ile kreatywność posłanek i posłów.

Otwartą kwestią pozostaje to, czy wypracowane w takich warunkach raporty będą w stanie kogokolwiek do czegoś przekonać. Jeśli nie, zasadne zdaje się pytanie, czy aby na pewno poprawnie wytypowano składy komisji śledczych i czy warto przeznaczać miliony złotych na ich działalność. ©℗