Państwowa komisja ds. badania wpływów rosyjskich na bezpieczeństwo wewnętrzne Rzeczpospolitej Polskiej, która powstała na podstawie tzw. lex Tusk, jeszcze przed weekendem, po zaledwie dwóch miesiącach działalności, opublikowała swój raport. Jak mówił mi jeden z jej członków, spotkali się oni co najmniej 10 razy.

Zgodnie z oczekiwaniami rekomendacje mówią, że Donald Tusk, Tomasz Siemoniak czy Bartłomiej Sienkiewicz są winni, tak więc (Prawu i) Sprawiedliwości stało się zadość. Mimo że przez osiem lat prokuratura Zbigniewa Ziobry tematu nijak nie potrafiła przełożyć na zarzuty. Ten aspekt spektaklu „Ruska Komisja” był wyjątkowo nieciekawy i dziwi, że szanowani niegdyś aktorzy (polityczni) zgodzili się w nim wystąpić. To się nazywa dewaluacja. A za bilety wstępu zapłacimy my wszyscy – podatnicy, choć na razie na moje pytania o koszty funkcjonowania komisji Kancelaria Prezesa Rady Ministrów od ponad tygodnia nie odpowiedziała.

Nie zmienia to znanego faktu, że Służba Kontrwywiadu Wojskowego pod dowództwem generałów Janusza Noska i Piotra Pytla z rosyjską FSB zadziwiająco się zblatowała i przez pewien czas robiła to, nie mając na to zgody polityków. I o tym należy pamiętać i krytykować, a powrót tych dżentelmenów do służby byłby grubym nieporozumieniem.

Znacznie ciekawsze jest to, że przy tej okazji znów na potrzeby czysto polityczne odtajniono dokumenty tajne. Na stronie rządowej oprócz rzeczonego raportu każdy może sobie przeczytać jeszcze do niedawna tajne zeznania Bogdana Klicha, Donalda Tuska czy Jacka Cichockiego, który był m.in. koordynatorem służb specjalnych i ministrem spraw wewnętrznych. Problem w tym, że w odtajnionych 28 listopada 2023 r. na potrzeby pracy komisji zeznaniach tego ostatniego najprawdopodobniej pojawia się króciutki fragment innego dokumentu, który pozostaje ściśle tajny. To z jednej strony pokazuje pośpiech i niechlujność, z jaką przeprowadzono procedurę odtajniania, z drugiej – daje podstawy do tego, by komuś postawić zarzuty. A oczywiste jest, że szukających rozliczenia lub żądnych zemsty byłych funkcjonariuszy w nowej ekipie rządowej nie zabraknie.

Same zeznania są dosyć nudne, bo prawie nikt nic nie wie i nie pamięta. W sumie trudno się dziwić. Problem, z którym się borykamy, jest jednak znacznie szerszy niż słaba pamięć polityków. W ostatnich miesiącach liczba tajnych dokumentów odtajnianych na polityczne zamówienie i później publikowanych jest zatrważająco duża. Chyba najgłośniej było o ujawnieniu fragmentów PUSZ-u, czyli Planu Użycia Sił Zbrojnych z 2011 r. Wciąż minister obrony Mariusz Błaszczak, na którego polecenie dokument odtajniono i który niezbyt zręcznie go używał do próby udowodnienia, że za czasów rządy PO-PSL politycy chcieli tak naprawdę oddać pół Polski, twierdził, że to przecież dokument historyczny. Dlatego nie ma problemu z tym, że się go odtajnia. Ale to bujda na resorach. Przez ostatnie 11 lat Wojsko Polskie nie zmieniło się w takim stopniu, by ten plan wyglądał kompletnie inaczej. Na pewno wprowadzono w kolejnych dokumentach liczne poprawki, ale bez przesady. Jeśli liczba żołnierzy i sprzętu jest podobna, jeśli teren jest ten sam, to trudno oczekiwać spektakularnych zmian w sposobie obrony. Poza tym, nawet jeśli ujawniamy coś, co już nie obowiązuje, to taka lektura doskonale pozwala lepiej zrozumieć metody i zasady działania Wojska Polskiego. W ten sposób sami sobie strzelamy w stopę, bo przeciwnik nie śpi i mimo braku spektakularnych sukcesów w Ukrainie wciąż się uczy. Także czytając te dokumenty.

Kopalnią wiedzy pochodzącej z dokumentów ostatnio odtajnionych był także serial TVP „Reset”, o czym w mediach społecznościowych przypomniał emerytowany gen. Jarosław Stróżyk, pokazując w piątek, że ujawniono m.in. Raport z czynności kontrolnych niektórych jednostek Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Ale tak naprawdę tradycja jest dłuższa, ponieważ Antoni Macierewicz już w 2007 r. w swoim raporcie o Wojskowych Służbach Informacyjnych miał także ujawnić informacje tajne, m.in. liczbę pracowników Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Orlenie. Można wręcz uznać, że niejako tradycją polskich służb staje się daleko idąca jawność dokumentów do niedawna tajnych.

Zyski z takiego stanu rzeczy są krótko trwałe i dyskontują je co najwyżej politycy. Państwo polskie traci. Traci na wiarygodności i skuteczności. Łatwo sobie wyobrazić, że ze względu na świadomość ujawnienia i dekonspiracji liczba ludzi chętnych do kooperacji ze służbami Rzeczy pospolitej będzie spadać, a nie rosnąć. Jednorazowy wypadek można próbować jakoś tłumaczyć czy tuszować. Ale jeśli robimy z tego zwyczaj, to coś radykalnie nie działa. Warto przypomnieć, że państwa nieco poważniej podchodzące do własnych tajemnic ujawniają swoje dane np. po 50 latach albo… nigdy. Tymczasem my to robimy już po kilku latach. Akurat w tym zakresie pełna transparencja nie świadczy dobrze o państwie polskim i jego politykach. ©℗