Pewnym można być jednego: nawet całkiem pozbawieni znaczenia parlamentarzyści dalej będą odgrywali teatr skrajnej polaryzacji, który stał się ich naturą.

Od Sejmu zaczęło się psucie państwa i od Sejmu zacznie się jego naprawa – ogłosił nowy marszałek Szymon Hołownia zaraz po swoim wyborze. Znalazł też kilka przykładów na spektakularne potwierdzenie swoich słów, jak choćby rozmontowanie prowizorycznego ogrodzenia oddzielającego gmach Sejmu od ulicy Wiejskiej. Postawiła go Zjednoczona Prawica w reakcji na burzliwe demonstracje.

Program Hołowni ma być wielkim przełomem, cokolwiek w niektórych punktach utopijnym. Zapowiedział, że każdy projekt będzie rozpatrywany z automatu. Padły też pomysły takie jak pytania do rządu na początku każdego posiedzenia czy obowiązkowe publiczne wysłuchania projektów, które są przeniesione z dawnego „pakietu demokratycznego” klubu PiS. Prawica wymachiwała nim do 2015 r., gdy była w opozycji. Potem ogłosiła, że opozycja, brutalna i demagogiczna, na niego nie zasługuje.

„Sejm różnych Polaków”?

Hołownia ma zamiar wrócić do starych standardów odnoszących się do swobody dziennikarzy w poruszaniu się po gmachu Sejmu. Zapowiada częste briefingi, a nawet uruchomienie własnego podcastu. Wygląda młodo, jest sympatyczny. Może służyć za symbol otwarcia nowej koalicji na świat. Aczkolwiek napotkawszy drugiego dnia obrad pierwsze trudności ze strony PiS-owskiej opozycji, nowy marszałek reagował już pierwszymi objawami irytacji. Nie wiedział, że ministrowie mają prawo zabierać głos poza kolejnością i bez limitów czasowych. Wykorzystali to ministrowie z PiS – owszem, oczekujący na dymisję, ale wciąż urzędujący.

Z nowym otwarciem wiąże się poważniejszy kłopot. Wybór Hołowni był testem na spójność nowej koalicji. I został on zdany celująco. Misja Mateusza Morawieckiego, aby utworzyć rząd, jawi się na tym tle smętnie i anachronicznie. Zarazem jednak marszałek Hołownia ogłosił, że mamy „Sejm różnych Polaków”. A zaraz potem dał twarz akcji wycięcia Elżbiety Witek kandydującej na wicemarszałka z ramienia PiS.

Rzecz w tym, że nowa koalicja próbuje godzić dwa sprzeczne kierunki. Hołownia mówi o Sejmie „różnych Polaków”. A Donald Tusk ogłasza, że „nie ma kompromisu ze złem”. Czy parlament ma więc być miejscem równych szans i możliwości także dla najtwardszej opozycji? Czy raczej narzędziem karania i dyscyplinowania tejże opozycji? Wygląda, że to drugie. Można by jeszcze uwierzyć, że marszałek Witek to wyjątek, jedna z „twarzy systemu”. Ale dlaczego w Senacie nie wybrano na wicemarszałka Marka Pęka? Bo ma na koncie tweety i telewizyjne wypowiedzi, które nie podobają się większości? Jeśli to ma być powód, zasada parytetu traci sens, bo to zawsze jest porozumienie między politycznymi wrogami.

Nie dano też PiS ani jednego miejsca w reprezentacji Sejmu w Krajowej Radzie Sądownictwa. Delegowanie tych przedstawicieli do KRS, której legalności się nie uznaje, a dotychczasowa opozycja to głosiła, to skądinąd prawna i polityczna groteska. W poprzedniej kadencji reprezentację Sejmu w radzie monopolizował, prawda, PiS, ale opozycja miała dwa miejsca – przedstawicieli Senatu. Teraz zapewne i to weźmie nowa większość w obu izbach. Akcja wycinania, karania PiS jest prowadzona konsekwentnie.

Krzysztof Gawkowski wykrzyczał pod adresem prawicy: „Będziemy traktowali was tak, jak wy traktowaliście nas”. Emocje budzące wolę rewanżu za bezsporne przykłady arogancji poprzedniej większości są mocne i autentyczne. Wiele wskazuje jednak na to, że decyzje zapadają na zimno. Początkowo przynajmniej część polityków Trzeciej Drogi nie wykluczała uszanowania prawa każdego klubu nie tylko do formalnej reprezentacji w prezydium Sejmu (to problem Konfederacji, na szczęście rozstrzygnięty w duchu pluralizmu), lecz także do wyłonienia własnego kandydata, a nie takiego, którego uznaje większość. Potem tych, co mieli własne zdanie, najwyraźniej przekonano.

Kompleks oblężonej twierdzy

Takie wojenki jak ta o wicemarszałków mają dla nowej koalicji wiele zalet. Integrują nową większość przed poważniejszymi jeszcze starciami, także prawnymi, kiedy trzeba będzie się rozprawiać z instytucjami i procedurami odziedziczonymi po PiS. Zarazem odwracają uwagę od innych tematów. Choćby od umowy koalicyjnej, w której nie znalazły się kluczowe obietnice opozycyjnych partii, za to pojawiły się kontrowersyjne zapisy. Lepiej tłuc się o polityczne symbole, próbując wepchnąć PiS w rolę wiecznie awanturującego się warchoła. „Otwarty” Hołownia już zdążył oskarżyć nową opozycję, że szuka roli męczennika.

To jednak stawia pod znakiem zapytania całe to otwarcie. Łatwiej jest dogodzić przeważnie sympatyzującym z nową większością dziennikarzom, niż zapewnić parlamentowi autentyczny pokój. Wygląda na to, że wojna polsko-polska będzie trwać na Wiejskiej i co więcej – ma trwać. Notabene trwanie tej wojny podda też kolejnym testom wstępne założenia nowego „pakietu demokratycznego” Hołowni. Czy na pewno marszałek nie sięgnie po prawo blokowania projektów, kiedy Sejm zaleje fala opozycyjnych inicjatyw? Czy na pewno da się utrzymać zwyczaj pytań do premiera na każdym posiedzeniu, jeśli opozycja postanowi traktować Tuska bez taryfy ulgowej? Jedno wielkie: czy na pewno...?

Czy PiS faktycznie zasługuje na odwet? Jego pierwszy marszałek Marek Kuchciński traktował opozycję obcesowo, co doprowadziło pod koniec 2016 r. do okupacji sali sejmowej. Tym bardziej da się to powiedzieć o wicemarszałku Ryszardzie Terleckim, który kreował się na symbol starczego, przaśnego triumfu nacechowanego grubiaństwem. Marszałek Witek była zdecydowanie gładsza, ale przyłapano ją na kilku trikach. Sławna reasumpcja głosowania podczas prac nad lex TVN nie byłaby może aż tak bardzo gorsząca, gdyby nie wychwycona przez mikrofon wymiana zdań, w której to marszałek okazała się przewodniczącą izby działającą na gorącej linii z prezesem partii i zobowiązaną do wykonywania jego woli. Cięto i przenoszono na noc kluczowe debaty. Trzeba było procedować coraz szybciej i coraz bardziej niechlujnie. Towarzyszył temu kompleks oblężonej twierdzy. Symboliczne barierki przed Sejmem można jeszcze tłumaczyć gwałtownością zajść przed parlamentem. Pod koniec 2016 r. faktycznie próbowano atakować posłów większości. Ale restrykcje nałożone na dziennikarzy stały się symbolem stosunku Zjednoczonej Prawicy do świata zewnętrznego. Sam dawno przestałem bywać w Sejmie – będąc politycznym dziennikarzem – bo miałem poczucie, że wpuszcza się mnie do aresztu.

Zarazem ci, co przedstawiają te procedury i obyczaje jako coś wyjątkowego, jakiś niezrozumiały wybryk natury na tle zasadniczo słusznej drogi, nie biorą pod uwagę jednego: parlamentaryzm psuł się od lat, a kolejne rządzące większości przykładały do tego rękę. PiS twórczo rozwijał tylko inwencję poprzedników.

Konsekwencja w psuciu

Zacznijmy od wicemarszałków. Obrońcy decyzji obecnej nowej koalicji przypominają, że w roku 1991 partie centroprawicowe – ZChN, PC, KLD, Porozumienie Ludowe, PSL – rozdrapały między siebie miejsca w prezydium, pomijając dwa najsilniejsze kluby: SLD i Unię Demokratyczną. Przywołuje się udział w tym podziale łupów lidera PC Jarosława Kaczyńskiego. No tak, tyle że dobre obyczaje parlamentarne dopiero się wtedy kształtowały. Pominięcie postkomunistów tłumaczono np. koniecznością izolacji formacji wywodzącej się z totalitaryzmu.

Potem było z tym lepiej, chociaż z wyjątkami. Dziś wszyscy pamiętają, z jaką konsekwencją PiS wycinał w 2015 r. PSL, nie dopuszczając go do prezydium Sejmu, do komisji ds. służb specjalnych (wystarczyło przyciąć liczebność) i do przewodniczenia innym komisjom. Było to małostkowe, niemądre, związane z wiarą, że da się tę formację politycznie unicestwić. Bo zawadzała jako konkurencja na prowincji.

Mniej komentatorów pamięta, że 14 lat wcześniej, w 2001 r., koalicja SLD i PSL nie dopuściła do prezydium Sejmu PiS i LPR. Kazimierz Ujazdowski został wicemarszałkiem dopiero w 2004 r., głównie dlatego, że z powodów politycznych, skądinąd uzasadnionych, pozbawiono wicemarszałkostwa Andrzeja Leppera, lidera Samoobrony.

Takie epizody warto przypominać, ale nie wyczerpują one tematu. Pierwszy wolno wybrany Sejm (1991–1993), złożony z kilkunastu formacji, był ciałem pełnym chaosu, w którym nikt nie kontrolował w pełni sytuacji. W kolejnych parlamentach większości próbowały więc zaprowadzać porządek, co zawsze łączyło się z czyimś poczuciem krzywdy.

„Każdego dnia przejeżdża po nas ustawodawczy walec lewicy” – skarżył się Jan Rokita, wtedy poseł UD, w Sejmie II kadencji (1993–1997), uważając, że koalicja SLD i PSL kompletnie nie liczy się z opozycją. Sejm AWS-owski (1997–2001) odebrał kluczowe uprawnienia dopuszczania projektów pod obrady i układania porządku dziennego kolegialnemu prezydium i przekazał je marszałkowi Maciejowi Płażyńskiemu. Było to racjonalne, ale SLD-owska opozycja ogłaszała wtedy koniec demokracji. W Sejmie IV kadencji (2001–2005) dominujący SLD traktował opozycję początkowo lekceważąco. Pod koniec swoich rządów nie miał faktycznie większości, a afera Rywina zdruzgotała jego pozycję.

Przepychanki w kolejnych kadencjach między PiS a PO sprzyjały politycznej polaryzacji, ale też czyniły z parlamentu przestrzeń coraz bardziej dotkliwej władzy jednych nad drugimi. Oburzającym się arbitralnymi decyzjami marszałek Witek przypomnę, ile razy oskarżano platformerskiego marszałka Bronisława Komorowskiego (2007–2010) o to, że nie szanuje utartych grzecznościowych obyczajów, tnie debaty, odmawia PiS-owskiej opozycji przerw. Komentatorom użalającym się nad opozycyjnymi posłami, którym mikrofony wyłączał z sadystyczną satysfakcją wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki, przypomnę, że wcześniej doprowadził do perfekcji tę rozrywkę wicemarszałek z PO Stefan Niesiołowski (2007–2011). Decyzje o reasumpcji? Było ich kilka w czasach dominacji Platformy – tu szczególnie zasłużony był ostatni jej marszałek Radosław Sikorski (2014–2015).

Bywały też kwestie, w których obie strony niejako kontynuowały swój „dorobek”. Temat wyłączenia różnych zakątków parlamentu z dostępności dla dziennikarzy podjął jako pierwszy marszałek z PiS Ludwik Dorn (2007 r.). Zrealizował to jego następca z PO Bronisław Komorowski. Z cichym aplauzem Donalda Tuska, powtarzającego, że kiedyś pewien dziennikarz zagadnął go w toalecie. Tusk tym się różnił od Kaczyńskiego, że nie opowiadał o tym publicznie. Prezes PiS za to robił to często i z satysfakcją. Restrykcje rozszerzył jeszcze kolejny PiS-owski marszałek Marek Kuchciński.

Po 2015 r. Zjednoczona Prawica szukała odwetu na Platformie. Tyle że posunęła się dalej, czemu sprzyjał rewolucyjny zapał połączony z czymś, co już nazwałem kompleksem oblężonej twierdzy. „Wszyscy są przeciw nam: elity, media, zagranica, więc trzeba trzymać posłów za twarz”. Łączyło się to także z przekonaniem o tym, że: „tylko my mamy dobrą wolę”, co prowadziło do pychy. Ale warto jeszcze raz przywołać Niesiołowskiego. To on radził PiS-owi, aby wygrał wybory, a będzie mógł robić wszystko. No to go posłuchali: w dwój- czy trójnasób.

Partie, czyli wojska

Psucie parlamentaryzmu ma genezę nie tylko w ostrości polaryzacji. Już Leszek Miller pod koniec lat 90. zmienił swój Sojusz Lewicy Demokratycznej w karne wojsko. Potem zmianom partii w formacje wodzowskie sprzyjała uchwalona za czasów AWS zasada finansowania partii z budżetu. Miała ona swoje dobre strony: uniezależniała politykę od rozmaitych lobby. Ale w jej następstwie posłowie stali się trybikami w maszynie. Mniejszym formacjom, typu PSL czy ostatnio Konfederacja, udało się unikać tego losu, ale nie tym głównym. Zgodnie z nową logiką polityki próbowały więc zmienić parlament w maszynę czy może w maszynkę do głosowania .

W Sejmie zaczęli dominować posłuszni i pozbawieni własnego zdania, a ci, którzy mieli wcześniej opinie i samodzielny dorobek, byli coraz skuteczniej poddawani presji, aby się dostosować – zgodnie z logiką sformułowaną akurat nie przez PiS-owca, lecz przez Grzegorza Schetynę (notabene najłagodniejszego platformerskiego marszałka Sejmu z lat 2010–2011), że polska polityka to wojna uli, gdzie tylko królowa matka może mieć swoje zdanie. Kiedy obserwowałem po ostatnich wyborach promieniejących dumą 117 posłów debiutantów, zastanawiałem się, jak sobie wyobrażają swoją rolę. Czeka ich los wyrobników, wykonawców gotowych mechanicznie realizować wolę polityczną liderów.

Kiedy ostatnio widzieliśmy parlamentarzystę, który coś ważnego forsował na własną rękę? Mnie przypomina się Piotr Liroy-Marzec, który jako poseł ruchu Kukiza, a potem niezrzeszony, forsował w Sejmie VIII kadencji (2015–2019) legalizację leczniczej marihuany. Własne inicjatywy zwalczające bezkarność spółdzielni mieszkaniowych zgłaszała Lidia Staroń z Olsztyna. Z posłanki PO stała się senatorem niezrzeszonym – i właśnie przegrała ostatnie wybory z kandydatką Paktu Senackiego.

Atmosfera, obyczaje, poszanowanie przeciwnika nie zależą od masy posłów, lecz wyłącznie od liderów. W poprzedniej kadencji PiS postawił na skrajną polaryzację połączoną z ledwie tolerowaniem opozycji. Wygląda na to, że teraz podobna stawka łączy liderów trzech partii „demokratycznych” – zgodnie ze sformułowaną przez Gawkowskiego zasadą rewanżu. Może i psychologicznie zrozumiałą, ale gwarantującą, że polski parlamentaryzm się nie naprawi, pomimo korekt proponowanych przez nowego marszałka Hołownię.

Na koniec pamiętajmy jeszcze o jednym. Kiedy przytłumiono rolę debat w parlamencie, politycy przenieśli się do mediów, gdzie jednak przyszło im głównie powtarzać odgórne przekazy dnia swoich formacji. Ci najinteligentniejsi wzbogacali je czasem siłą swoich osobowości, można ich jednak policzyć na palcach obu rąk.

W przyszłości, jeśli zostanie zrealizowana wielka rewizja traktatów europejskich, ranga Sejmu i Senatu obniży się jeszcze bardziej, bo legislacja przeniesie się po części do mało czytelnych instytucji UE. PiS przed tym przestrzega, nowa koalicja „nie ma zdania”, perspektywa jest dość odległa, ale ja bym jej nie wykluczał. Pewnym można być wszakże jednego: nawet całkiem pozbawieni znaczenia parlamentarzyści dalej będą odgrywali teatr skrajnej polaryzacji, który stał się ich naturą. Nadal dzieciom i młodzieży bezpieczniej będzie zabraniać ich oglądania. A może nie będzie już nawet sejmowych transmisji? ©Ⓟ