Mam już inne podejście do scenicznych pomyłek i potknięć. Coraz bardziej pozwalam sobie na bycie człowiekiem, a nie perfekcyjną maszyną.

z Natalią Przybysz rozmawia Konrad Wojciechowski
Kiedy zaczynałaś w Sistars, byłaś taka młodziutka. Teraz jesteś dojrzałą panią...

W Polsce do dojrzałych kobiet podchodzi się z pewnym lekceważeniem. Na pewno za mało się mówi o walorach kobiet w zaawansowanym wieku. „Dojrzała kobieta” nie jest miłym sformułowaniem, w każdym razie w społecznym odbiorze. Ale w kobiecych kręgach coraz częściej mówi się o mocy starszyzny i o mądrych kobietach, które nie ukrywają siwych włosów.

Te, które ukrywają, wstydzą się doświadczenia czy z wiekiem im nie do twarzy?

Nie wiem. Mogę mówić za siebie. I przyznaję – sama się mierzę ze świadomością upływu czasu i też farbuję włosy. Skończyłam czterdziestkę w tym roku. Miałam taki moment, że zostawiłam trochę siwych włosów, ale wróciłam do kamuflażu. Jestem w procesie afirmacji, który nadal trwa.

Afirmujesz siebie jako osobę z czterdziestką na karku?

Z pewnością ma to związek z zegarem biologicznym. Ale nie tylko. To także moja terapeutyczna podróż do dzieciństwa. Jadę i jeszcze nie wysiadłam. Co więcej, często piszę teksty z perspektywy bycia dzieckiem, do którego wracam. Z drugiej strony przeczytałam u amerykańskiego lekarza Irvina Yaloma bardzo piękne zdanie, które umieściłam później w piosence „Zew”. Brzmi ono tak, że należy się pożegnać z nadzieją na lepszą przeszłość. I to też jest forma akceptacji.

Wyjaśnisz?

Upraszczając: nic nie naprawi przeszłości, a dziś możemy w pełni stać się sobą tylko przez akceptację tego, kim byliśmy kiedyś. Nie jestem terapeutką, ale z własnego procesu wiem, że to trudne, choć daje ulgę. Ale też dużo rzeczy afirmuję tu i teraz, np. to, jak zachowuje się mój głos, w jaki sposób się zmienia, ewoluuje. Mam już inne podejście do scenicznych pomyłek i potknięć. Coraz bardziej pozwalam sobie na bycie człowiekiem, a nie perfekcyjną maszyną. Myślę, że to też zasługa wieku. A razem z siostrą bardzo wcześnie zaczęłyśmy śpiewać. Rodzice szybko przystosowali nas do występów na scenie. Wstawałyśmy w środku nocy, śpiewałyśmy standard jazzowy i wracałyśmy do łóżka. (śmiech). To spowodowało, że mam bardzo mało wspomnień z czasów Sistars. Odnoszę wrażenie, że całe tamto życie byłam zamrożona emocjonalnie. No dobrze, nie całe, przesadzam, ale byłam wycofana, nie skupiałam się na kolekcjonowaniu tamtych wrażeń.

Chcesz przez to powiedzieć, że nie mogłaś sama decydować o swoim dzieciństwie?

Przecież dzieciństwa nie można sobie samemu urządzić. Od tego są rodzice. Wyjątkiem była Pippi Långstrump.

Ale chciałaś śpiewać czy rodzice chcieli, żebyś śpiewała?

Bardzo chciałam. W wieku 10 lat byłam pewna, że chcę robić to profesjonalnie.

Pytam, bo tyle się słyszy o młodych idolach, którzy później żałują robienia kariery za wszelką cenę.

Takie decyzje są kosztowne. Dzieci powinny się bawić, uczyć, rozwijać, a nie pracować, zarabiać i nie spać. Warto zostawiać im więcej swobody w poznawaniu swojej emocjonalnej konstrukcji. Ale też otoczyć opieką i po prostu być przy nich.

Czy nowa płyta „Tam” wzięła się z potrzeby ucieczki? Jakiegoś odcumowania od rzeczywistości?

Dla mnie to płyta o marzeniach i podróżach. O snuciu planów i odważnym patrzeniu przed siebie. Kiedy osiągasz stan, gdy nic cię nie ogranicza i przestaje być ważne, gdzie jesteś czy kim jesteś. Ogranicza cię tylko wyobraźnia. Nigdy nie byłam w Japonii, o której śpiewam. Moim marzeniem jest tam pojechać, ale nie śpieszy mi się z realizacją tego planu – lubię go mieć. Piosenka opowiada o stanie, w którym nieruchomiejemy, bo ktoś albo coś podcina nam skrzydła i nie możemy oderwać się od ziemi ani postawić pierwszego kroku, żeby sięgnąć po lepszą wersję siebie, bardziej szczęśliwą, pełną, piękniejszą. A przecież można sobie stworzyć do tego przestrzeń. Dlatego śpiewam o pożegnaniu z domem, z rodzicami, kiedy odlatujemy jak ptaki gdzieś przed siebie. Trochę o tym samym jest „Nieprawdopodobieństwo” – jak obumieramy z powodu bezruchu, stagnacji. Wszystko, co stoi, choruje. Wszystko, co płynie, co się rusza – żyje, jest zdrowe. I zatrzymane emocje, niewypowiedziane myśli powodują w nas stres, który przeradza się w choroby. Jeśli zatrzymujemy się w miejscu, tracimy też część swojego dziecięcego patrzenia na świat – naiwności, radości, zabawy. I funkcjonujemy jak roboty.

Przyznaj się, że nie chodziło o innych, że miałaś na myśli siebie. Co chciałaś odreagować?

Płyta powstawała w trudnych czasach. Jeszcze nie skończyła się pandemia, a już zaczęła się wojna. Sparaliżował mnie strach. A wiadomości na wyciągnięcie kciuka powodowały, że nieruchomiałam. Trudno było sobie poradzić z tymi dramatycznymi obrazami docierającymi zza granicy. Natomiast morze, które jest obecne w moich nowych piosenkach, wprawiło mnie w ruch; ono faluje jak ludzkie emocje – jedne przychodzą, drugie odchodzą, a za chwilę znowu wracają. Dwie płyty temu śpiewałam o tym, jak malować ogień, jak wyrażać złość. To było dla mnie kiedyś trudne doświadczenie, ponieważ przez całe życie bardzo bałam się tego uczucia – i u siebie, i u innych. Nie mówię o agresji czy gniewie – chodzi mi o wyrażanie złości. Zaczęłam jednak ten temat przepracowywać głębiej i po latach go oswoiłam. Nawet mnie ciekawi, fascynuje.

Czyli przytłoczyło cię to, co złe…

Chyba nie chciałabym być odporna na zło tego świata ani przechodzić nad tym wszystkim do porządku dziennego. Jak zobojętnieję na złe wiadomości, to chyba także na te przyjemne – obawiam się, że tak to zadziała. Wybieram czucie. Trudno, najwyżej tego samego dnia będę płakała z dwóch ekstremalnie innych powodów. (śmiech).

Śpiewasz, że jeśli jutra nie będzie, przetrwasz w swojej piosence. Skąd ta pewność?

To raczej instynkt samozachowawczy – poczucie, że gdzieś muszę się schować, ukryć, żeby przetrwać. W piosence czuję się bezpiecznie. Chyba każdy takiego miejsca potrzebuje. Ktoś jest stolarzem, robi meble i to jest jego azylem. A moim piosenka.

Trudno się schronić w czymś tak nietrwałym.

Piosenka jest nośnikiem przetrwania, czymś, co uwiecznia. Miałam przyjemność występować w projekcie Wodecki Twist. Na koniec koncertu w krakowskim teatrze Kamil Pater z zespołem zrobili niesamowitą rzecz – puścili sam głos Wodeckiego. Usłyszałam a capella „Lubię wracać tam, gdzie byłem”. Popłakałam się w kulisach razem z nieznajomą mi osobą, jakąś wolontariuszką; szlochałyśmy przytulone do siebie; miałam wrażenie, że Zbyszek cały czas jest tu, razem z nami. Uświadomiłam sobie, że głos to wcielenie ducha. Doznałam mocnego olśnienia. Muzyka jest fantastyczna. Możemy włączyć płytę i czuć czyjąś obecność. Mój nauczyciel śpiewu śpiewał czasami jak Nina Simone i czułam, jakby jej duch gdzieś wirował nad nami. Zmierzam do tego, że muzyka to nie matematyka. Nie musi wynikać z wiedzy, doświadczenia, erudycji. Najważniejsze są emocje. Jak piosenka płynie prosto z serca, wtedy trafia do ludzi.

Czy to rejs Atlantykiem był głównym powodem, dla którego powstały nowe piosenki?

Kiedy mój ówczesny menedżer zadzwonił i zapytał, czy chciałabym przepłynąć przez Atlantyk, zgodziłam się bez wahania. Natomiast później się okazało, że to program telewizyjny z gatunku reality show i że popłynę z nieznajomymi ludźmi, którzy zostali tak dobrani, aby wzbudzać emocje wśród widzów. W grupie był znany żeglarz Roman Paszke, więc trochę po cichu liczyłam, że pod jego okiem poduczę się nowej dyscypliny sportu, ale program został pomyślany jako szkoła przetrwania, a nie nauka nowych umiejętności. Skończyło się tak, że wylądowałam w kuchni. Pomagał mi Zygmunt Miłoszewski – codziennie, przez trzy tygodnie, przygotowywaliśmy obiady dla 12 osób. Nie gotowałam w tak ekstremalnych warunkach. Robiło się coraz goręcej, a produkty zaczynały tracić na świeżości. Dobrze, że ta podróż nie trwała dłużej, bo kiedy dopływaliśmy do mety, w spiżarni był tylko czosnek z cebulą.

Wysyłałaś z łódki listy pozamykane w butelce?

Nie, ale pod wpływem obcowania z horyzontem, który nigdy się nie kończył, zaczęłam pisać teksty na nową płytę. Towarzyszyła mi świadomość, że pode mną jest głęboko na 5 km, a dookoła nie ma nikogo, kto mógłby przyjść nam z pomocą. Dzień to jeszcze nic, ale nocą przydarzały się magiczne momenty. Z oceanu przebijały fosforyzujące organizmy niczym świetliki, a nad nami górowała atramentowa ciemność. Zanim wzszedł księżyc, pojawiała się Wenus, a gwiazdy co chwila inaczej rozsypywały się po niebie. Obcowanie z tak egzotyczną przyrodą i spanie pod gołym niebem było superprzeżyciem, którego wcześniej nie doświadczyłam. Pierwszy raz odważyłam się na taką podróż.

Dziewczyna z dużego miasta przeżyła szok.

Pochodzę z bloków na warszawskim Bródnie, więc przyroda to dla mnie wciąż nowość. Musiałam się w końcu wyrwać z tej betonozy. Mrozu, który nagrywał ze mną jedną z piosenek, postanowił mi w tym pomóc. Zaufałam mu, bo on się zna na tych sprawach – postawił już swoje „Złote bloki” (nawiązanie do tytułu jednej z płyt Mrozu – przyp. KW), a teraz pokolorował moją szarość.

Sprawiłaś sobie już prezent na czterdzieste urodziny?

Zorganizowałam imprezę dla przyjaciół. Było odlotowo. Poprosiłam, żeby przywieźli mi drzewa w prezencie. Zasadziłam sześć z nich na działce. Wiesz, każde drzewo lubi rosnąć w innym miejscu, a my staramy się zgadnąć, w którym. Wiele samych się wysiewa, czyli wędrują tam, gdzie im najlepiej. Są nawet drzewa, potrzebujące pożaru, bo dopiero wtedy ich szyszki się otwierają. Jest taka książka „Listowieść” Richarda Powersa, która uwrażliwia na przyrodę i przy okazji trochę zawstydza, jak bardzo my, ludzie, nie rozumiemy drzew. Albo inaczej: za dużo rozumiemy, a za mało czujemy. Zamykamy się w naszej głowie, tkwimy w bezruchu.

A ja dalej nie wiem, co będzie z twoim patentem żeglarskim?

Pewnie nic. Nie lubię instytucjonalizować przyjemności. (śmiech). Od początku tak miałam. To, co robiłam i co robię, nie musi od razu kończyć się dyplomem. Skończyłam tylko podstawówkę muzyczną. Uczyłam się grać na wiolonczeli, ale jestem Nikiforem gry na tym instrumencie. I Nikiforem tańca. Co do żeglarstwa, to była potrzeba emocjonalna, nie muszę go uprawiać. Podobnie mam z jazdą konną. W pandemii postanowiłam spróbować, byłam na obozie jeździeckim, a później nagrałam klip do piosenki „Zew” – galopuję w nim przez plażę na olbrzymiej klaczy. Nie wykształciłam jednak w sobie takiego imperatywu, że muszę coś robić, ścigać się, osiągać wyniki, śrubować rekordy. Doświadczyłam głębokich przeżyć związanych z jazdą konną i wystarczy. Natura nałogowca jest mi obca. Nie popadam z jednego uzależnienia w drugie – najpierw konie, teraz żeglarstwo.

Czyli czterdziestka bez fajerwerków.

Kiedyś chciałam palić marihuanę i grać na basie, ale mi przeszło. Nałogi nie mają ze mnie pożytku. ©Ⓟ