Targowica. Symbol zdrady, który w Polsce każda strona politycznego sporu przykleja przeciwnikom. Szkoda, że jego wykorzystaniu nie towarzyszy wykraczająca poza sztampę wiedza o czasach konfederacji targowickiej i utraty przez Rzeczpospolitą niepodległości.
Jedną z najbardziej niesamowitych cech tamtego okresu była kompletna naiwność polskich polityków: zarówno z obozu reform, jak i ich przeciwników. I jedni, i drudzy żyli w świecie własnych wyobrażeń o planach sąsiadów. Ich teatralne gesty zadufanych w sobie bufonów były bardziej szkodliwe niż zwykła i dość powszechna w całej Europie tego czasu korupcja. Choć nieskuteczne w obronie państwa, te gesty i pozy pozwalały zdobywać poparcie w kraju. A poważne czasy wymagają poważnych ludzi i poważnej polityki.
Niestety, w kluczowej dla nas sferze – relacji z najważniejszymi sąsiadami – żyjemy ponownie w świecie teatralnych wielkich słów i mitów.
Mamy za sobą osiem lat gadania o tym, że Niemcy są źli. Że chcą u nas zainstalować powolnych sobie ludzi. Że Bruksela tańczy, jak jej Berlin zagra. W tej narracji naszych rządzących jesteśmy osaczeni przez Niemców, którzy z jednej strony są podstępni, z drugiej – żałośni. UE i Niemcy spiskują i rzucają nam kłody pod nogi, ale nie potrafią rozwiązać własnych problemów. Drżą przed reparacjami dla nas i knują z naszymi sąsiadami.
W tle tego polityczno-medialnego teatru jest rzeczywistość. Żyjemy w gospodarczej symbiozie z Niemcami – gigantem, którego cześć ekspertów ponownie zaczyna nazywać chorym człowiekiem Europy. Zmiana typu globalizacji, wojna na wschodzie, rewolucja technologiczna oznaczają, że niemiecki – i europejski – model rozwoju staje pod znakiem zapytania. Oprócz olbrzymich napięć prowadzi to też do dyskusji o tym, jaki ma być przyszły mechanizm wzrostu PKB na kontynencie.
To dyskusja kluczowa także dla Polski, bo nie ma dla nas w rozsądnej perspektywie czasowej realnej alternatywy dla gospodarczych relacji z Niemcami i Unią. Nadążenie za zmianami będzie wymagało od nas dokonania niełatwych wyborów. Podjęcia wielu konkretnych do bólu decyzji, które dla niektórych grup będą korzystne, a dla innych – nie. Decyzji takich, jak np. określenie, jaki jest nasz stosunek do zasad konkurencji i pomocy publicznej? Czy chcemy zgodzić się, by powstawali ogólnoeuropejscy czempioni, którzy będą konkurować na świecie, ale zarazem dominować na kontynencie? Czy chcemy chronić naszych wytwórców, godząc się na wyższe ceny dla konsumentów? Czy będziemy ograniczali rozwój jednych rodzajów OZE, a promowali inne, nawet jeżeli zyska na tym tylko polski krajobraz, ale straci gospodarka? Na czym chcemy opierać eksport, a więc jakich polityk edukacyjnych i migracyjnych chcemy?
Nie jesteśmy w stanie osiągać wszystkich celów jednocześnie i nie do wszystkich jesteśmy w stanie dążyć samodzielnie. Chcemy być nowoczesnym, sprawnym i bogatym państwem, ale wybór drogi będzie definiował, które grupy w Polsce będą zyskiwać. Będzie też definiował, kto, gdzie i w jakim stopniu jest naszym sojusznikiem. Niemcy i Europa są jednocześnie naszym partnerem, przyjacielem, rywalem, konkurentem i wrogiem. Nasze relacje były, są i będą skomplikowane, trudne i wielowymiarowe. O naszej podmiotowości i sukcesie nie decydują jednak teatralne gesty na wewnętrznej politycznej scenie, ale konkretne działania.
Niemcy w relacjach z nami oraz innymi krajami unijnymi starają się realizować swoje interesy. Chcą, by to do nich trafiały dobre miejsca pracy i zyski międzynarodowych koncernów. Chcą władzy, pieniędzy i sukcesów – i po nie sięgają. Zamiast rozdzierać szaty, powinniśmy robić to samo. Nie ideologizować i nie mitologizować naszych parterów.
Poszczególne niemieckie partie i grupy interesów mogą mieć agendy zbieżne w pewnym zakresie z naszymi interesami i być adwersarzem w innych. Ci sami zieloni, z którymi łączy nas stosunek do Rosji, będą wrogami w obszarze energetyki jądrowej. Ci sami chadecy mogą chcieć takich samych jak my unijnych dotacji, lecz innego zarządzania migracją. Te same niemieckie firmy mogą być sojusznikiem, gdy chcą ograniczyć import turbin wiatrowych z Dalekiego Wschodu, ale rywalem, gdy będą walczyć o produkcję chipów. Te same niemieckie związki zawodowe mogą chronić prawa polskich pracowników i zarazem podkopywać konkurencyjność naszych firm. Analogicznie jest z instytucjami unijnymi. Powołane, by dbać o interes Wspólnoty, mogą czasem realizować go wbrew nam. Mogą jednym działaniem wspierać Polaków, którzy są kredytobiorcami, oraz pogrążać w kłopotach bankowców. Rozszerzanie władztwa unijnych instytucji często jest wpisane w samą logikę rozwoju złożonych organizacji, a pozbawione ukrytej agendy. Warto próbować rozumieć te różnice interesów. Warto być pragmatycznym, rzeczowym i konkretnym. Warto – w dokładnym sensie tego słowa – bo pragmatyczny realizm pozwala na realne rzeczywiste zyski.
Warto też rozumieć innych naszych sąsiadów. Jeżeli naprawdę chcemy być liderem Europy Środkowej, to powinniśmy spróbować rozumieć, czego chcą nasi sąsiedzi. Jesteśmy średniej wielkości krajem, który słusznie walczy o swoją podmiotowość. Zrozummy więc, że inni też chcą podmiotowości. Kiedy spieramy się z Pragą, nie zarzucajmy jej „wykonywania poleceń Berlina”. Bo inni mają odmienne od naszych interesy, obawy i historię (ze znajomością której bywa u naszych rządzących i opozycji krucho).
Należy też rozumieć, że nasze spory z Brukselą czy Berlinem nie są jedynie wyrazem obsesji i wewnętrznych wojen zdegenerowanego obozu władzy. Gospodarcze ambicje polskich menedżerów stoją czasem w sprzeczności z interesami czeskich, niemieckich czy francuskich firm. Elementy od lat budujące naszą konkurencyjność – niskie koszty pracy, elastyczność i innowacyjność – podważają pozycje zachodnich sąsiadów. To w naszym, a nie niemieckim interesie jest wyrwanie się z półperyferyjnego modelu rozwoju. I w tym sensie naiwna jest wiara w to, że zmiana władzy zakończy nasze spory z UE czy Niemcami. Może jednak nada im trochę racjonalności i skuteczności. Bo to, co najgorsze w pełnej patosu pisowskiej teatralności – to brak efektywności.
Osiem lat sporów, gadania, narzekania nic nam nie dało. Trudno nam organizować sojuszników. Nie jesteśmy w stanie załatwić utrzymania embarga na ukraińskie zboże. Nie jesteśmy w stanie dostać pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy. Nie jesteśmy nawet w stanie sięgać po unijne fundusze bez potrącania nam kar. Pisowska władza przypomina socjalizm z PRL-owskiego kawału: żmudnie rozwiązuje problemy, które sama stworzyła. Nasza polityka europejska sprowadza się do żałosnej próby poskładania takiego składu TK, który pozwoli rakiem wycofać się z niepotrzebnych reform. Reform, które Polakom nic nie dały, a z którymi walka pozwoliła Unii wdrożyć wzmacniający Brukselę mechanizm warunkowości. W Polsce wojna z Brukselą jest korzystna jedynie dla kanapowych partii prawicowych i ich młodych liderów, którzy niezależnie od tego, w jakim akurat resorcie są wiceministrami, zawsze znajdą czas na szczucie w mediach społecznościowych na Unię.
U progu swoich rządów, w 2016 r., w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Jarosław Kaczyński zapowiadał prace nad unijnymi traktatami, które miały pozwolić lepiej chronić interesy Polski, a UE dać nowe otwarcie. Wtedy wydawało się, że to zapowiedź nastawionej na efekty polityki. Okazało się, że były to puste słowa i nie przyniosły żadnych wymiernych rezultatów. Dokładnie tak, jak cała pisowska polityka europejska przez kolejne lata. ©Ⓟ