Coraz pełniejsza sakwa na wydatki nie skraca kolejek do lekarzy. Z perspektywy pacjenta wielkiej poprawy nie widać. Tak wygląda bilans rządów Prawa i Sprawiedliwości w aspekcie ochrony zdrowia.

Więcej pieniędzy na zdrowie, dostęp do większej liczby terapii, recepta wysłana SMS-em, rosnąca liczba studentów medycyny, sieć onkologiczna – pewnie taką wyliczankę zrobiłby ktoś z partii rządzącej, pytany, czy PiS poprawił sytuację w zdrowiu. Nie dość tego: miałby rację. Bo to wszystko prawda. Ba – rząd spełnił niemal wszystkie obietnice wyborcze. Łącznie z ograniczeniem prawa do aborcji.

Czyli wszystko idzie w dobrym kierunku? Niestety nie. Gdyby oceniać system z perspektywy pacjentów, obraz zmienia się radykalnie. Z walką o poprawę ochrony zdrowia jest jak ze znanym wszystkim uczniom zdaniem: co z tego, że się uczyłeś, jak się nie nauczyłeś.

Chytry unik

Obietnice wyborcze składane są bardzo sprytnie. Wszystkie brzmią ładnie i obiecująco. Ale politycy jak ognia unikają mówienia o efektach. Nie dowiemy się, co konkretnie otrzyma pacjent po kolejnym roku rządów. Sprawdźmy zatem, jak wygląda rzeczywistość.

Pieniądze. To o nie toczy się od lat największa kłótnia. Przez lata koronnym argumentem było to, że może wydajemy na zdrowie mało, ale radzimy sobie całkiem nieźle. Ale w końcu nakłady zostały podniesione. To jedna z tych spełnionych obietnic, którymi się chwali rząd. W 2015 r. PiS zapowiedział podniesienie wydatków na ochronę zdrowia z 4,7 proc. do 6 proc. PKB. I tak się stało: pieniędzy nominalnie jest o wiele więcej: w 2015 r. było ok. 80 mld zł, w 2016 r. 83,3 mld zł. W tym roku to już 185 mld. A jak wygląda to porównanie w stosunku do PKB? Tu też widać wzrost, może nie tak spektakularny, ale jednak. Osiem lat temu było to 4,44 proc. PKB; w 2016 r. – 4,49 proc.; cztery lata później 4,71 proc. W 2023 r. to 5,37 proc.

I tu pojawia się pierwszy paradoks – w koszyku na zdrowie jest więcej pieniędzy, ale liczba kupionych za to świadczeń jest mniejsza. Przykład: szpitale mają o ponad 50 proc. więcej pieniędzy niż w 2016 r., jednak zarówno liczba pacjentów, jak i hospitalizacji była w 2022 r. niższa niż wtedy. Podstawowa opieka otrzymała 75-proc. wzrost finansowania, liczba wizyt jednak niemal nie drgnęła. Podobnie jest w opiece specjalistycznej. Liczby jasno pokazują: w 2016 r. specjaliści pomogli 89,5 tys. razy. W 2022 r. – choć nominalnie na ten obszar wydano 1 mld zł więcej (wzrost z 5,8 mld do 6,8 mld zł) – z ich porad skorzystano rzadziej, bo 83,4 tys. razy. To dane ze sprawozdań NFZ, trudno więc dopatrywać się manipulacji statystykami. Tę kwestię analizowali również ekonomiści w ramach Monitora Finansowania Ochrony Zdrowia (w 2022 r.) i wykazali, że ogółem nakłady na ochronę zdrowia na przestrzeni pięciu lat wzrosły o 50 proc., a liczba świadczeń tylko o 3 proc. Co oznacza, że zwiększenie finansowania nie przekłada się na zwiększenie dostępności. Wytłumaczeniem jest demografia (więcej kosztownych pacjentów trafia do systemu), ale także to, że leczenie jest coraz droższe, plus to, że coraz więcej pieniędzy jest przeznaczanych nie tyle bezpośrednio na samo leczenie, tylko na wynagrodzenia dla medyków.

Kolejkowa spirala

Tymczasem kolejki rosną. Tu także nie da się uciec od liczb: pół roku czekania do endokrynologa, niemal cztery miesiące do kardiologa – tak wyglądała mediana kolejek w 2022 r. A czas oczekiwania jest dłuższy z roku na rok. W porównaniu z 2021 r. wzrost wynosi w niektórych obszarach nawet ponad 50 proc. Dane pochodzą ze sprawozdania z działalności NFZ. Paradoksalnie w tym samym czasie rośnie też liczba przyjętych pacjentów. Dlaczego zatem, jeżeli NFZ płaci za każdego przyjętego pacjenta, kolejki się wydłużają? Liczby pokazują, że Polacy rzucili się do lekarzy, a publiczna ochrona zdrowia po prostu nie nadąża. Z tego samego sprawozdania NFZ za rok 2022 wynika, że do wspomnianego endokrynologa przyjęto niemal 100 tys. pacjentów, o 5 tys. więcej niż rok wcześniej. Wzrosła też liczba skreślonych z kolejki. Tak jest w większości analizowanych specjalizacji. Tak się dzieje nie tylko po tym, jak dołożono pieniędzy, lecz także po tym, jak zniesiono limity do specjalistów. To znaczy, że poradnie otrzymują finansowanie z NFZ za każdego przyjętego pacjenta. To doświadczenie – więcej pieniędzy nie zmniejsza kolejek – nauczyło zapewne polityków, żeby nie obiecywać ich skrócenia. PiS unika tego od dawna.

Bez pozytywnej opinii - co ze studentami medycyny?

Obietnice dotyczyły także zwiększenia liczby studentów medycyny – to ma być recepta na problemy kadrowe. I tak się stało. Rozporządzenie dotyczące roku akademickiego 2015/2016 przewidywało 6,2 tys. miejsc dla przyszłych lekarzy, w tym roku akademickim było ich niemal 10 tys. na rekordowej liczbie kierunków. Uwolniono bowiem rynek – i dziś kierunki medyczne są również na mniejszych uczelniach. Na efekt poczekamy jeszcze kilka lat. Studenci dopiero zaczynają. Decyzje te rozpętały jednak wielkie dyskusje. Przede wszystkim są podejrzenia o załatwianie w ten sposób politycznych korzyści: otwarte kierunki powstały m.in. na KUL (uczelni związanej z ministrem edukacji Przemysławem Czarnkiem) czy na uczelni prowadzonej przez księdza Rydzyka, z którą flirtuje władza – licząc w zamian na poparcie przekładające się w wyborach. Drugą kwestią jest obawa o jakość. Wyliczenia Porozumienia Rezydentów OZZL pokazują, że na 39 wydziałów lekarskich 17 nie ma własnego prosektorium; wiele z nich nie ma dostępu do szpitala klinicznego, w którym jakość kształcenia jest najwyższa. Dwanaście kierunków działa bez pozytywnej opinii Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Z tego cztery mają ją negatywną, a ośmiu PKA nie zdążyła ocenić, ale mają zgodę na otwarcie. Dotychczas żaden z ośrodków mających negatywne opinie nie został zamknięty (stan na połowę września 2023 r.). Tutaj wyświechtany frazes, że czas pokaże, kto miał rację i jacy lekarze będą nas leczyć, jest jak najbardziej na miejscu.

Taką wyliczankę można by ciągnąć bez końca. Wskaźnikami jakości są, obok czasu oczekiwania, m.in. długość życia czy przeżywalność w chorobach onkologicznych. I znów z pomocą przychodzą liczby: w 2016 r. przeciętne trwanie życia wynosiło u mężczyzn 73,9 roku. U kobiet 81,9 roku. W 2022 r. jest krótsze: odpowiednio 73,4 i 81,1 roku.

Skutki uboczne polityki zdrowotnej PiS

Są oczywiście i pozytywy. Kolejną ze spełnionych obietnic są darmowe leki. Wzrosła też liczba kosztownych terapii, w tym onkologicznych, dostępnych dla pacjentów. Ale tu natrafiamy na kolejny paradoks: nadal pozostajemy krajem, w którym wydatki na medykamenty z prywatnej kieszeni należą do najwyższych w Europie. Powód? My idziemy do przodu, ale reszta Europy robi to jeszcze szybciej. Rząd PiS ma zasługi także w cyfryzacji – wprowadził m.in. e-receptę i e-zwolnienie. To jeden z większych przełomów, który uratował funkcjonowanie systemu w trakcie pandemii. Ale ma swoją ciemną stronę: masowe wystawianie recept bez realnych konsultacji lekarskich. Pozytywną zmianą było też wprowadzenie kompleksowej opieki u lekarzy rodzinnych.

Taki przykładowy polityk PiS zapewne by powiedział, że choć nie wszystko poszło gładko i tak jak miało pójść, to nie wolno zapominać o pandemii. To też prawda. Wyzwanie, na które nie było gotowe żadne państwo. To dwa pełne lata bardzo trudnej sytuacji dla ochrony zdrowia. A zarazem sprawdzian dla niej. Czy ta polska zdała egzamin? Niezależnie od oceny, czy można było lepiej walczyć z pandemią, znowu z pomocą przychodzą nam dane. Liczba nadmiarowych zgonów w Polsce – w porównaniu ze średnią z poprzednich kilku przedpandemicznych lat – należała do jednej z najwyższych w Europie. Powodem były: sam COVID-19, poziom wyszczepienia, ale i dostęp do ochrony zdrowia oraz stan zdrowia Polaków. Jak wynika z analiz, błędy popełniło nie tylko Ministerstwo Zdrowia. A decyzje dotyczące lockdownu, robienia testów, szczepień czy wprowadzania tzw. paszportów covidowych były niepotrzebnie upolitycznione.

Brak zaufania

I owo upolitycznienie stało się główną przeszkodą w poprawie systemu ochrony zdrowia. Nie tylko wpływało na decyzje przy próbach zmiany (np. struktury właścicielskiej szpitali), lecz także na budowanie relacji system–pacjent. A ta jest ważna – bez niej nie da się nic zrobić. Żeby ją stworzyć, potrzebne jest zaufanie. To ono okazało się kluczowe w walce pandemią – najlepiej poradziły sobie państwa, w których ten wskaźnik był na wysokim poziomie. Ale rządzące od ośmiu lat w Polsce władze – i jest to chyba największy zarzut – nie tylko go nie budują, ale konsekwentnie to zaufanie burzą. Taki skutek miało m.in. ograniczenie aborcji (niezależnie od poglądów ideologicznych w tej sprawie) w środku pandemii. Na ulice wyszły dziesiątki tysięcy ludzi. Efekty ówczesnej decyzji widać: panika wśród kobiet i lekarzy. Te pierwsze boją się, że lekarze nie dokonają terminacji ciąży, nawet jeśli ich życie będzie zagrożone. Czy jest to prawda, czy nie – nie ma znaczenia. Najważniejsze jest tu poczucie bezpieczeństwa, które zostało naruszone. Ale tego na liście obietnic wyborczych akurat nie było. ©℗

Więcej tekstów w Wydaniu Specjalnym Dziennika Gazety Prawnej: https://www.gazetaprawna.pl/wybory