Finisz kampanii nie przyniesie pewnie żadnych nowych propozycji programowych. Teraz wchodzimy w najbrudniejszy etap – walki o niezdecydowanych i zdemobilizowanych.
Podkręcić przekaz i zarządzać emocjami
Dowody? Wydarzenia z ostatniej niedzieli, gdy opozycja maszerowała ulicami Warszawy, a PiS zorganizował konwencję partyjną w katowickim Spodku. W przypadku obu eventów nie powiało świeżością. Mało kto przejmował się tu kwestiami programowymi. Jak słychać od sztabowców, niepełne dwa tygodnie to zbyt krótki czas, by ograć jakieś nowe, rewolucyjne pomysły. Gra teraz idzie o podkręcenie przekazu i zarządzenie emocjami.
Stąd opozycja grzmi o Polsce bez PiS, ostro krytykuje rządzących, podkreśla, że jej zwolenników „jest więcej” i wystarczy się tylko zmobilizować, żeby pogonić Kaczyńskiego. Ba, do tego zwycięstwa niepotrzebny jest nawet wist w postaci ogłoszenia, że premierem nowego rządu nie będzie Tusk, ale Rafał Trzaskowski (wbrew pojawiającym się wcześniej teoriom KO nie zdecydowała się na taki manewr przy okazji Marszu Miliona Serc). Z kolei PiS niemal całą konwencję zmienił w bezpardonowy roast Donalda Tuska. – Konwencja programowa już była, to była konwencja antyTuskowa – przyznaje polityk partii rządzącej.
Nieprzypadkowo impreza PiS, a także codzienne spoty emitowane przez to ugrupowanie przypominają streszczenie ostatnich kilku miesięcy kampanii. Ciągle słyszymy te same hasła, oskarżenia czy hiperbole (targowica, wiek emerytalny, „linia zdrady Tuska”, Niemcy, Jan Paweł II itd.). Dla uważnych obserwatorów polskiej polityki – a nawet, jak wynika z naszych rozmów, dla niektórych działaczy PiS – na niedzielnym spotkaniu momentami wiało nudą.
Lepsze straszenie niż chwalenie się
Czy to znaczy, że PiS nie miał lepszego pomysłu na odwrócenie uwagi od marszu opozycji? Niekoniecznie, a wynika to zapewne z dwóch rzeczy. Po pierwsze, jako że PiS bada wszystko, co może, prawdopodobnie i tu z pomiarów mu wyszło, że skuteczniejsze od chwalenia się osiągnięciami i programem wyborczym na tym etapie kampanii będzie straszenie Platformą.
Po drugie, duża część społeczeństwa – w przeciwieństwie do partii politycznych czy dziennikarzy – dopiero teraz wchodzi w „tryb wyborczy”, dostrzega, że trwa kampania i za niecałe dwa tygodnie z ich udziałem może dojść do istotnych zmian w polskiej polityce. Wcześniej były wakacje, a tuż po nich – zderzenie z realiami nowego roku szkolnego. Politycy więc muszą przypomnieć, o co toczy się gra, a będą grać przede wszystkim na emocjach. To ma wpłynąć na postawy wyborców – z jednej strony tych niezdecydowanych, a z drugiej tych przekonanych do opcji przeciwnej (a więc by ich zdemobilizować). To ostatnie może mieć znaczenie, zwłaszcza jeśli chodzi o „tuskosceptycznych” wyborców opozycji. PiS maluje obraz: opozycja to Tusk, a Tusk to... i tu pojawia się długa lista zarzutów, która – o ironio! – zaczyna przypominać skecz Kabaretu Moralnego Niepokoju sprzed lat pt. „Kiedy PiS dojdzie do władzy”, w którym satyrycy produkowali coraz bardziej absurdalne scenariusze. W taką rolę wszedł teraz PiS w odniesieniu do lidera KO.
Przyciągnąć niezdecydowanych
Jeśli chodzi o żelazne elektoraty, to na tym etapie sytuacja jest już ustalona. One już się zmobilizowały, a kluczem do wygranej jest to, kto skuteczniej przyciągnie do siebie wahających się wyborców – zarówno tych, którzy nie wiedzą, na kogo zagłosują (a takich, według różnych sondaży, jest nawet w okolicach 10 proc.), jak i tych, którzy zastanawiają się, czy w ogóle iść głosować.
Obaj główni rywale – PO i PiS – w zasadzie sięgają po podobne rozwiązania narracyjne, ale to PiS po ośmiu latach sprawowania władzy ma atut, którym siłą rzeczy opozycja dysponować nie może – sprawczość. I tym aspektem próbuje przekonać do siebie niezdecydowanych. – Możecie lubić PiS albo nie, ale chcę poprosić, abyście wyłączyli na jeden–dwa dni telewizor i internet. Rozejrzyjcie się dookoła, zobaczcie, co się realnie zmieniło wokół was – apelował niedawno premier Mateusz Morawiecki.
Im bliżej dnia głosowania, tym coraz wyraźniej uwidaczniają się dwie rzeczywistości równoległe w sondażach. Z jednej strony mamy oficjalne sondaże, w których PiS utrzymuje pozycję lidera, ale niekoniecznie to się potem przekłada na możliwość uformowania większości w Sejmie. Z drugiej częściej niż zwykle słyszymy o wewnętrznych badaniach partii, z których raz wynika, że PiS ma 9 pkt proc. przewagi (to badania PiS), a innym razem, że KO dogania PiS i dzisiejsza opozycja sięga po władzę (to badania KO). Sam Tusk liczy na to, że po niedzielnym marszu KO przybędą 3–4 pkt proc. w notowaniach. Tyle że znów prawda o tym, kto zwycięży 15 października, jest zawarta w grupie niezdecydowanych wyborców. I trudno ją zbadać inaczej niż empirycznie. – Niektóre sondażownie, robiąc symulacje wyników, przydzielają niezdecydowanych proporcjonalnie do skali poparcia partii, czyli np. PiS przypisują potencjalnie co trzeciego niezdecydowanego. Tyle że to błąd, bo tę grupę powinno się jeszcze raz przebadać i taka pogłębiona analiza przynosi zupełnie inne wyniki, korzystniejsze dla opozycji – przekonuje rozmówca z KO.
Wreszcie to etap kampanii, w którym z jeszcze większą uwagą należy obserwować nie to, kto będzie pierwszy lub drugi w wyborczym wyścigu, ale kto będzie trzeci. Lub konkretniej – czy Trzecia Droga przekroczy próg wyborczy i weźmie udział w podziale mandatów. Jeszcze niedawno z PiS słyszeliśmy sygnały, że według ich badań sojusz PSL i Polski 2050 nie przekraczał nawet 5 proc. Z kolei politycy PO relacjonują, że w ich pomiarach Trzecia Droga raz ociera się o próg od spodu, a innym razem od góry. Nic nie jest więc rozstrzygnięte, a nawet gdy 15 października wieczorem pojawią się exit polls, sztaby powinny wstrzymać się z otwieraniem szampanów, pamiętając chociażby o tym, co przed chwilą pokazały wybory na Słowacji. ©℗