Zręczne lawirowanie ambasadorów przegrywało w II RP z politycznymi priorytetami.

Stałym grzechem III RP jest to, że jej polityka zagraniczna stanowi dodatek do polityki wewnętrznej. Szczytowy okres owej postdyplomacji przypadł na rządy Zjednoczonej Prawicy. Ale bieg dziejów przyśpieszył i nagle okazało się, że każda międzynarodowa wolta zastaje Polskę w stanie zagubienia. Jak teraz, gdy prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski zademonstrował, iż woli Berlin od Warszawy.

Podobne zdziwienia przeżywano i w czasach II RP. Przy czym ówczesnego aparatu dyplomatycznego używano nie dla organizowania spektakli na użytek wewnętrzny, lecz do prowadzenia polityki prestiżowej. Służącej temu, by dowieść wszystkim, że Polska to budzące respekt mocarstwo.

„W XIX w., gdy rodziła się nowoczesna dyplomacja, imperia dynastyczne i państwa narodowe formowały jej kadry w kulcie własnej racji stanu. Polska straciła to stulecie. Niewielu miała ludzi wykształconych, znających świat i jego elity, uważających Rzeczpospolitą za dobro najwyższe” – pisze w opracowaniu „Pierwszy okres istnienia polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych 1918–1921” Wojciech Skóra. „Musiały wystarczyć entuzjazm, determinacja i ogromna radość z niepodległości. W MSZ z konieczności pracowali amatorzy, ale w najlepszym łacińskim, źródłowym znaczeniu tego słowa – ludzie, którzy kochali swoje zajęcie i oddawali mu się z pasją zazwyczaj rekompensującą niedostatki profesjonalizmu” – dodaje.

Poza brakiem doświadczenia drugim istotnym problemem była nędzna sytuacja finansowa kraju – w zlepianym w całość z trzech zaborów państwie brakowało środków na jego działalność. Dlatego budżet MSZ należał do najmniejszych w Europie. W efekcie resort wciąż musiał oszczędzać, na czym tylko się dało. W lipcu 1921 r. „Kurier Poranny” donosił, że dom, w którym znajdowało się polskie poselstwo w Paryżu, został wystawiony przez komornika na sprzedaż. „Na obrzydliwej budzie (...) po obu stronach wejścia żółcą się jaskrawe plakaty licytacyjne” – alarmowała gazeta. „Poselstwo mieści się w domu wynajętym, a nie własnym. Ponieważ dom był pod sekwestrem spadkowym, został wystawiony na licytację” – wyjaśniało MSZ. O tym, że na wynajęcie lepszego budynku zabrakło funduszy, dyplomatycznie nie wspominano.

Niedługo po odzyskaniu niepodległości znaleziono sposób na prowadzenie działań dyplomatycznych bez pieniędzy. Fortel polegał na tym, iż oferowano kierowanie poselstwami i ambasadami arystokratom. Ludzie ci znali języki obce, mieli nazwiska rozpoznawalne za granicą, czasami też dysponowali własnymi fortunami. Rozwiązanie to, jeśli posiadacz „błękitnej krwi” okazywał się obrotnym człowiekiem, owocowało dobrymi rezultatami. Forsował je w czasach obrad konferencji pokojowej w Wersalu Komitet Narodowy Polski (KNP) i kierujący nim Roman Dmowski. Jednak rozwiązanie to wzbudzało wielki opór w otoczeniu Piłsudskiego, które wywodziło się z PPS. „Ostatecznie zawarto kompromis, choć strony nie spotkały się raczej w połowie drogi i w służbie dyplomatycznej na wysokich stanowiskach pojawiło się wielu działaczy KNP o korzeniach arystokratycznych i szlacheckich” – podkreśla Skóra.

Wedle danych ministerstwa z 1920 r. w 23 zagranicznych placówkach zatrudniano 123 urzędników, z których 20 mogło pochwalić się tytułami księcia, barona lub hrabiego. Przy czym 17 arystokratów zajmowało kierownicze stanowiska. „W ówczesnej dyplomacji niezbędna była znajomość języka francuskiego, a pożądana – jak największej liczby języków obcych. Ze względu na specyfikę kształcenia domowego, częste podróże i kontakty rodzinne wymogi te spełniali przeważnie wychowankowie rodzin arystokratycznych i ziemiańskich” – dodaje Skóra.

W końcu szefem MSZ został nawet książę Eustachy Sapieha, który na tym stanowisku pozostawał, jak na tamte czasy, wyjątkowo długo, bo przez całe dziewięć miesięcy. Należy zauważyć, iż przez sześć pierwszych lat polskiej niepodległości stanowisko szefa MSZ piastowało 12 polityków. Zaś rekordzista Jan Dąbski nacieszył się tą posadą zaledwie trzy tygodnie. Stabilna i przewidywalna polityka kadrowa nie należała do mocnych stron polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. „To cud boski, że w MSZ znalazło się tak niewielu łobuzów i drapichrustów, bo w początkowym okresie brało się przecież każdego, kto był pod ręką” – wspominał pierwszy naczelnik Wydziału Personalnego MSZ Władysław Mazurkiewicz.

Budowany w amatorskim stylu aparat dyplomatyczny był skazany na naukę skutecznego działania dosłownie w boju, stawiając w pierwszej połowie lat 20. czoła doświadczonym zawodowcom z Zachodu. Już w maju 1925 r. minister spraw zagranicznych Republiki Weimarskiej Gustav Stresemann oświadczył: „Nie ma ani jednego Niemca, który by uważał nasze granice wschodnie za zgodne z prawem narodów i definitywne”. Miesiąc później Berlin zablokował import górnośląskiego węgla, zadając tym ciężki cios naszej gospodarce.

Od czasów wizyty w 1921 r. Piłsudskiego we Francji oba kraje wiązał antyniemiecki sojusz, jednak Paryż zupełnie nie zainteresował się problemem II RP. Ważniejsza była konferencja w Locarno, przygotowywana wspólnie z Wielką Brytanią, Włochami, Belgią oraz Niemcami. Miała ona ustalić bieg linii granicznych na zachodzie Europy. Dopiero po apelach polskiego MSZ cztery dni przed rozpoczęciem konferencji z ambasady francuskiej do ministra spraw zagranicznych Aleksandra Skrzyńskiego przyszło nieoficjalne zaproszenie na nią. Acz dotyczyło ono jedynie udziału w drugiej fazie spotkania, już po zakończeniu głównych negocjacji.

Żeby uniknąć upokorzenia, Skrzyński przybył do Locarno 8 października 1925 r., trzy dni po rozpoczęciu obrad. Ale i tak musiał siedzieć w pokoju przy sali konferencyjnej razem z ministrem spraw zagranicznych Czechosłowacji, oczekując, żeby go przyjęto. Stało się to dopiero po tygodniu czekania, dzień przed podpisaniem traktatu. A to tylko dlatego, że postawił ultimatum: albo zostanie wpuszczony do sali obrad, albo wedrze się do niej z innymi ministrami. Dopiero wówczas szef francuskiej dyplomacji Aristide Briand z ociąganiem poparł postulat sojusznika. Co i tak niczego nie zmieniło w zawartym pakcie reńskim, ustalającym bieg zachodniej granicy Niemiec, a pozostawiającym kwestię ich wschodniej granicy otwartą.

Sojusz francusko-polski

„W roku 1921 Briand i książę Sapieha podpisali w Paryżu sojusz francusko-polski. Ale teraz w okresie polokarneńskim sojusz ten wygląda dość oryginalnie. Miał on na celu uzgodnienie polityki Francji i Polski w stosunku do Niemiec. Teraz każdy z sojuszników stosuje całkiem inną politykę wobec Niemiec. Francja zbliża się do Niemiec, nastrojona jest wobec nich pokojowo, czerpie z tego pokojowego stosunku niewątpliwe korzyści. Polska zajmuje wobec Niemiec stanowisko coraz bardziej bojowe” – komentował bardzo bolesną klęskę polskiej dyplomacji Stanisław Cat-Mackiewicz.

Do tego jeszcze w nieodległym od Locarno miasteczku Rapallo Republika Weimarska zawarła traktat o współpracy ze Związkiem Radzieckim. Siedem lat po odzyskaniu niepodległości zajrzało Rzeczpospolitej w oczy kompletne osamotnienie, z perspektywą znalezienia się w kleszczach między Niemcami a ZSRR. Ten stan rzeczy, zaraz po przeprowadzeniu zamachu stanu w maju 1926 r., pragnął stopniowo zmienić na korzyć Polski Józef Piłsudski.

Przez pierwsze lata rządów Piłsudskiego panował w Europie spokój. Na życzenie Marszałka stanowisko ministra spraw zagranicznych przejął więc znany ze zdolności do zawierania kompromisów August Zaleski. Jego zadaniem stało się zrealizowanie wytycznych, jakie usłyszał od Piłsudskiego w 1926 r. na naradzie kierownictwa MSZ: „Istnieją dwa kanony polskiej polityki zagranicznej i są one nienaruszalne. Po pierwsze, Polska ma zachować pełną neutralność wobec Niemiec i Rosji, aby oba te państwa miały całkowitą pewność, że nigdy nie połączy się z jednym przeciwko drugiemu. Po drugie, konieczne jest utrzymanie sojuszy z Francją i Rumunią jako gwarancja pokoju”. Zaleski radził sobie nadspodziewanie dobrze i stopniowo udawało mu się osłabić znaczenie porozumień z Locarno i Rapallo oraz uzyskać zgodę Stalina na zawarcie w 1932 r. układu o nieagresji między ZSRR a Polską.

W tym czasie trwała w MSZ cicha rewolucja kadrowa: do pracy trafiali tam z armii kolejni oficerowie cieszący się zaufaniem Piłsudskiego. „Wraz z zatrudnionymi oficjalnie w ministerstwie attachés wojskowymi oraz rezydentami wywiadu pracującymi w placówkach było ich ponad stu. W resorcie, w którym pracowało w latach trzydziestych ok. 1,3 tys. urzędników, tworzyli grupę zauważalną. A ponieważ zajmowali zazwyczaj wysokie stanowiska (włącznie z najwyższym) – również wpływową” – opisuje w opracowaniu „Czy Ministerstwo Spraw Zagranicznych Drugiej Rzeczypospolite było zdominowane przez byłych oficerów Wojska Polskiego?” Wojciech Skóra.

Ślepo wierny Piłsudskiemu

Wśród tej grupy oficerów znalazł się w 1930 r. były adiutant Piłsudskiego i szef jego gabinetu płk Józef Beck. Mianowany wiceministrem spraw zagranicznych w wieku 36 lat uchodził za osobę inteligentną i ambitną. Jednak jego największą zaletę trafnie ujął, znający pułkownika osobiście, historyk Władysław Pobóg-Malinowski. „Był Marszałek dla Becka wszystkim – źródłem wszelkich praw, światopoglądem, nawet religią”.

Ślepe oddanie Piłsudskiemu dawało gwarancję, że wiceminister będzie wcielał w życie wszystkie rozkazy Komendanta. Tak też się działo, a Beck dokładnie trzymał się słów Piłsudskiego, iż „Polska będzie wielka albo żadna”. Chcąc przetrwać między Niemcami a Związkiem Radzieckim, musiała zostać mocarstwem. Jednak jej potencjały ludnościowy i ekonomiczny były zbyt małe, aby to pragnienie stało się realne. Zatem II RP musiała zacząć mocarstwo udawać.

Objąwszy w listopadzie 1932 r. tekę ministra spraw zagranicznych, Józef Beck zaczął sprawowanie funkcji od dyscyplinowania podwładnych. „W MSZ po 1933 r. można dostrzec w pragmatyce zawodowej pewne zmiany wskazujące na przeniesienie wzorów wojskowych: bezwzględnie egzekwowane żądanie zachowania tajemnicy służbowej, wpływ zwierzchników na wybór małżonka, zatrudnianie wyłącznie obywateli polskich, ograniczenie sprawozdawczości i biurokracji, przenoszenie na inne stanowiska bez uwzględnienia woli zainteresowanego itd.” – relacjonuje Skóra.

Potem Beck zabrał się do symboliki. Jego ministerstwo bardzo dbało o propagowanie polskiej kultury w świecie. Pułkownik nie ingerował w te przedsięwzięcia, dopóki nie dowiedział się o planach przekazania placówkom albumu z reprodukcjami obrazów Artura Grottgera. Sam doceniał wielkość malarza, ale nienawidził sztuki ukazującej Polaków pokonanych i upokorzonych. Dlatego nakazał, by Grottgera zastąpić Matejką. Z czasem, wedle sformułowanego przez Becka kryterium, zaczęto dobierać wszelkie prezentowane w ambasadach dzieła sztuki. Zaś przebojem stał się album zatytułowany „Polska jest mocarstwem”, który w syntetyczny sposób ujmował to, co zamierzał szef MSZ światu udowodnić.

Do władzy dochodzi Hitler

Okazja ku temu nadarzyła się, gdy w Niemczech urząd kanclerza objął Adolf Hitler i następnie postawił na forum międzynarodowym kwestię rewizji przebiegu granicy z Polską. Beck zgodnie z wolą Piłsudskiego zareagował zdecydowanie. W kwietniu 1933 r. oświadczył francuskiemu ambasadorowi w Warszawie, że „jeżeli jakieś państwo (...) zechce pokusić się chociaż o jeden metr kwadratowy naszego terytorium, przemówią armaty”. Jednocześnie polska armia, koncentrując na Pomorzu kilka dywizji, starała się stworzyć wrażenie, iż przygotowuje się do wojny prewencyjnej. Stanowiło to grę pozorów. W Warszawie wiedziano, że pacyfistyczna Francja nas nie wesprze. Zaś samotna wojna z Niemcami – mimo że traktat wersalski okroił Reichswehrę – do ledwie 100 tys. żołnierzy, przedstawiała się bardzo ryzykownie.

Jednak gra va banque przyniosła sukces. Hitler potrzebował kilku lat spokoju, aby przygotować Niemcy do walki o zdominowanie Europy. Poza tym postawa Warszawy najwyraźniej mu zaimponowała, bo postanowił uczynić z Polski sojusznika. Berlin wycofał się z terytorialnych roszczeń i zgodził się podpisać z Warszawą w styczniu 1934 r. układ o niestosowaniu przemocy. Z miesiąca na miesiąc rządzone przez nazistów Niemcy zaczęły okazywać nam wręcz serdeczne uczucia.

W „Ilustrowanym Kurierze Codziennym” Antoni Wasilewski w artykule „Polak – Niemiec dwa bratanki!” tak opisywał przyjazd do Berlina wiosną 1934 r. pierwszej zorganizowanej wycieczki z Warszawy: „Orkiestra hitlerowska witała nas «Pierwszą Brygadą» i wiązanką pieśni polskich (...), słysząc okrzyki «Heil Polska!» i «Heil Marszałek Piłsudski!» byłem tak wzruszony, że gdybym mógł, to podpisałbym w tej chwili z nimi drugi pakt o nieagresji na lat sto” – deklarował dziennikarz.

Ambasador Polski w Wiedniu Jan Gawroński zapisał, że Becka w kręgach dyplomacji europejskiej otaczała niechęć. Powszechnie nie lubiano go z powodu arogancji oraz braku taktu. To nie przeszkadzało Piłsudskiemu, który podkreślał, iż jego pupil „nie daje sobie imponować przedstawicielom wielkich mocarstw”. Najbardziej nie znosili Becka Francuzi. To nad Sekwaną ukazywało się najwięcej artykułów atakujących polskiego ministra spraw zagranicznych. Oskarżano go w nich m.in. o cierpienie na antyfrancuskie fobie, posądzano o współpracę z wywiadem III Rzeszy.

Ten stan rzeczy nasilił się po śmierci Piłsudskiego w 1935 r. „Rozpoczęły się «wojny diadochów», czyli zmagania o władzę. Beck i marszałek Śmigły-Rydz, stojący na czele armii, stali się rywalami” – podkreśla Skóra. Pozycja pułkownika okazała się tak mocna, iż przejął kontrolę nad polską polityką zagraniczną, zaś Edward Śmigły-Rydz i Ignacy Mościcki zaakceptowali tę sytuację. W triumwiracie, jaki wówczas się narodził, prezydent i głównodowodzący armią godzili się, iż jeśli chodzi o układanie relacji II RP z innymi państwami, to do Becka należało zawsze ostatnie słowo.

Czyniło to z Polski oryginalny na światową skalę kraj, w którym MSZ nie realizowało wytycznych, przekazywanych przez szefa rządu czy prezydenta, lecz narzucało im własną wolę. „Beck na Radę Ministrów prawie nigdy nie przychodził, wyręczając się wiceministrem Szembekiem lub nawet czasem za specjalną zgodą premiera swym dyrektorem gabinetu” – wspominał dyrektor gabinetu ministra spraw zagranicznych Michał Łubieński. „Wszystko to wskazywało, że sprawy zagraniczne zostały jakby wydzielone w specjalny resort niezależny od decyzji rządu. Prowadził je na własną odpowiedzialność, zupełnie bez kontroli rządu i z bardzo sumaryczną kontrolą parlamentu” – dodawał Łubieński.

Zdobywszy taką władzę, Beck wykonywał na arenie międzynarodowej kolejne szarże, mające udowodnić, iż II RP jest państwem zdeterminowanym do podejmowania każdego rodzaju działań w obronie swych interesów – włącznie z wojną. W instrukcji dla członków polskiej delegacji na Zgromadzenie Ligi Narodów we wrześniu 1937 r. napisał: „Ponieważ skłopotany obecnie świat boi się państw dynamicznych i chętnie się z nimi układa, by nie dopuścić do awantury – podkreślajmy te elementy, które świadczą i czynią wrażenie, że jesteśmy dynamiczni”.

Tyle że stwarzanie pozorów państwa równie „dynamicznego” jak III Rzesza z trudem przychodziło Rzeczpospolitej. Okazja nadarzyła się 12 marca 1938 r. – doszło wówczas do wymiany strzałów na granicy polsko-litewskiej. Nie był to pierwszy taki wypadek, bo Litwini – nie godząc się z utratą Wilna – od lat prowokowali incydenty. Tym razem Beck zareagował bardzo zdecydowanie. Do Wilna wysłano notę grożącą wojną, jeśli Litwa... nie nawiąże stosunków dyplomatycznych z Polską.

To niezwykłe ultimatum stanowiło ewenement w dziejach światowej dyplomacji. Ale Beck ogłosił, że w tak niespokojnych czasach „sąsiedztwo z państwem, które wzbrania się utrzymywać z nami stosunki dyplomatyczne – staje się rzeczą niebezpieczną”. Przyparci do muru Litwini, zgodzili się na ustępstwo, zwłaszcza że nic ich nie kosztowało. Beck mógł więc szczycić się sukcesem i licytował dalej, prąc do zniszczenia Czechosłowacji, żeby tym sposobem Polska zyskała wspólną granicę z Węgrami. Wedle przyjętych przez MSZ założeń otwierało to drogę do zawiązania sojuszu z Madziarami, wzmocnionego podobnym z Rumunią.

Rozbiór Czechosłowacji

Gdy pod koniec września 1938 r. w Monachium wielkie mocarstwa podejmowały decyzje o rozbiorze Czechosłowacji, Warszawa postanowiła, iż nie może stać z boku. Przypomniano sobie o zagarniętym 18 lat wcześniej przez Czechów Zaolziu, po czym postawiono własne ultimatum. Osaczona ze wszystkich stron Praga straciła chęci do stawiania oporu i podporządkowała się zarówno decyzji zachodnich mocarstw, jak i biernie pozwoliła Polsce na aneksję Zaolzia. W krajach demokratycznych zaczęto postrzegać Polaków jako sługusów Hitlera.

Jednocześnie cała południowa granica II RP została odsłonięta na możliwy atak ze strony Niemiec, czyniąc prowadzenie wojny obronnej rzeczą nierealną. Wówczas Hitler, widząc, że Polaków ma na widelcu, powiedział „sprawdzam” i dał Beckowi do wyboru – albo zgoda na sojusz z III Rzeszą i wasalizacja Polski, albo konflikt zbrojny.

Wspólna granica z Węgrami niczego nam już nie dawała. Albo Polska potrafiła się sama obronić, albo musiała zginąć. ©Ⓟ

Potencjały ludnościowy i ekonomiczny były zbyt małe, by Polska mogła stać się mocarstwem. Zatem musiała zacząć je udawać