O tym, że będziemy mieli przedwyborczy maraton podpisywania wielkich kontraktów zbrojeniowych, było wiadomo od dawna – patrioty, HIMARS-y, AH-64 Apache – do wyboru, do koloru. Nie jest to nic nowego – dokładnie to samo próbował robić w 2015 r. Bronisław Komorowski, walcząc o drugą kadencję jako prezydent.

Skala budżetu obronnego była wówczas inna, dlatego tamto przedstawienie przedwyborcze było znacznie skromniejsze. Chcemy tego czy nie – takie działanie mieści się w obowiązującej od lat logice zawłaszczania państwa do kampanii wyborczej.

Jednak minister obrony Mariusz Błaszczak idzie krok dalej. To jego słowa wypowiedziane podczas odbierania przysięgi wojskowej od nowych żołnierzy: „Opozycja mówiła, że to jest niemożliwe, aby Wojsko Polskie liczyło 300 tys. żołnierzy. Jest to możliwe i tak będzie. Oczywiście jest jeden warunek – ten kurs, który przyjął rząd PiS, musi być kontynuowany i wtedy Wojsko Polskie będzie najsilniejszą armią lądową w Europie”. W tym samym przemówieniu wspominał rok 2015, twierdząc, że „ówczesny rząd koalicji PO-PSL zakładał obronę na linii Wisły, a więc chciał zostawić te tereny położone na wschód od Wisły na pastwę wroga”.

Jeśli minister mówiłby to na spotkaniu wyborczym w rodzinnym Legionowie, na placu, na ulicy, to pal sześć – każdy polityk stara się nawinąć wyborcom makaron na uszy. Kwestią poczucia smaku, kto jaki makaron preferuje. Ale w tym wypadku szef resortu obrony agituje wprost na oficjalnym święcie Wojska Polskiego i jeszcze mówi nieprawdę, manipulując dokumentem ściśle tajnym, którego fragment na potrzeby kampanii odtajnił. Jesteśmy o dwa kroki od tego, by powiedział wprost, że ci, co głosują na inne partie niż Prawo i Sprawiedliwość, w Wojsku Polskim nie są mile widziani. Taka instrumentalizacja munduru to poważny błąd. Gdy powstawały Wojska Obrony Terytorialnej, dzisiejsza opozycja próbowała im przekleić łatkę „wojska Macierewicza”. To się na szczęście nie udało i w trakcie pandemii wielu z nas było zadowolonych, że żołnierze pomagają ogarnąć ten chaos. Polscy żołnierze, a nie „żołnierze Macierewicza”. Podczas Strajku Kobiet w resorcie obrony poważnie rozważano wysłanie WOT na ulicę, ale na szczęście wówczas zapędy wąskiego kręgu doradców Błaszczaka zostały zablokowane.

Teraz hamulce puściły. Wojsko i mundur zostały na czas kampanii totalnie zinstrumentalizowane. Problem w tym, że wyzywanie się nawzajem od zdrajców i wciąganie w to armii jest działaniem na szkodę nas wszystkich, na szkodę naszego bezpieczeństwa, ponieważ tę armię zwyczajnie psuje.

O ile po politykach nie spodziewam się niczego dobrego, to dziwi mnie, że najwyżsi rangą oficerowie będący w służbie nie reagują i nie próbują walczyć o zachowanie choćby pozorów apolityczności Wojska Polskiego. Taki przykład znany jest z Australii, gdzie minister występujący na konferencji prasowej zaczął mówić o polityce, a gen. Angus Campbell poprosił go, by żołnierze stojący za nim mogli odejść. Z kolei w USA ustępujący właśnie szef sztabu gen. Mark Milley publicznie przepraszał za to, że mógł stworzyć wrażenie, iż wojsko amerykańskie opowiada się po jednej ze stron konfliktu politycznego. Polscy generałowie milczą. Albo im to nie przeszkadza, albo zwyczajnie boją się o stołki. Obie wersje nie świadczą o nich najlepiej. ©℗