Na miejscu władz Ukrainy nie chciałbym, by Polska wypłacała odszkodowanie za naruszenie reguł WTO, bo nie o to w tym wszystkim chodzi – mówi Artur Nowak-Far, profesor Szkoły Głównej Handlowej, wiceszef MSZ w latach 2013–2015.

Ukraiński wiceminister gospodarki Taras Kaczka poinformował, że Kijów pozwie Polskę i Unię Europejską do Światowej Organizacji Handlu (WTO), jeśli po 15 września zakaz importu zboża zostanie przedłużony. To straszak czy realna groźba?

To zarówno straszak, jak i realna groźba. W systemie rozstrzygania sporów WTO tego typu sprawa będzie się ciągnąć dłużej, niż Ukraina mogłaby sobie życzyć. Krótko mówiąc, Kijów nie osiągnie natychmiastowego rezultatu. Inną sprawą jest to, że w tym systemie mogą zostać orzeczone odszkodowania. Nie jestem jednak pewien, czy Ukrainie jest na rękę, by Polska i inne państwa UE takie odszkodowania jej wypłacały.

Dlaczego?

Załóżmy, że Kijów wygrywa i zostaje zasądzone odszkodowanie. Pogorszyłoby to jego relacje z tymi państwami. Ukraina się z Polską przyjaźni i czerpie określone korzyści z prowadzonej przez nią polityki (swoją drogą Polska też ma z tej relacji znaczne korzyści). Szczególnie w czasie wojny. Dlatego na miejscu ukraińskich władz niekoniecznie chciałbym, by np. Warszawa wypłacała mi odszkodowanie. Nawet jeśli narusza przepisy WTO. To nie służy długofalowym interesom Ukrainy.

Wyobraźmy sobie, że Kijów jednak decyduje się na tego typu rozwiązanie. Co nas czeka po 15 września?

To jest pewien problem, bo w zasadzie oskarżonym podmiotem nie byłaby Polska, tylko Unia Europejska. Wszystko dzieje się w ramach wspólnej polityki handlowej. W związku z tym mamy dwa możliwe scenariusze. Jeden jest bardziej prawdopodobny, bo zakłada, że ograniczenia importu zostaną przez UE utrzymane. W takim wypadku Ukraina powinna zaskarżyć UE. Ale drugi scenariusz – ze względu na rozpanoszony w Polsce nihilizm prawny – może zakładać, że UE zniesie ograniczenia, a Polska, niezgodnie z prawem unijnym, utrzyma je na swoim terytorium. W takim wypadku zaskarżenie przed WTO niekoniecznie byłoby jedyną drogą. Ukraina mogłaby jako podmiot trzeci skarżyć Warszawę czy inne państwa regionu, które zdecydowałyby się na taki ruch, w ramach unijnego systemu sprawiedliwości. Mogłaby także zaskarżyć same organy UE za nieskuteczne stosowanie własnego prawa. W całym sporze najbardziej istotny argument leży po stronie Ukrainy. Zależy jej przede wszystkim na tranzycie, a procedura tranzytowa nie powinna sprawiać, że zboże i inne towary rolno-spożywcze zostają w Polsce czy w ogóle na terenie UE. Oznacza jedynie, że dany produkt jest przewożony przez to terytorium. Natomiast Polska, mówiąc, że chce utrzymać ograniczenia, przekazuje właściwie, że nie chce także tranzytu. Inaczej postępuje Rumunia, zezwalając na transport ukraińskiego zboża Dunajem. Powiedziałbym więc, że Rumunia sobie z tranzytem radzi, a my nie.

Przecież zwiększamy przepustowość tranzytu.

Ale nieumiejętność pilnowania towarów w tranzycie – tak by nie wypadły po drodze na polski rynek – to przyznanie się, że państwo źle działa. Z kolei umożliwienie Ukrainie transportu to nic więcej niż dobra usługa w handlu. Poza tym istnieją lepsze sposoby na poradzenie sobie z wyzwaniem dopilnowania, by tranzyt był rzeczywiście tym, czym jest. Także ewentualne ograniczenie samego przywozu do Polski ukraińskiego zboża jest możliwe w ramach prawa WTO. W tym prawie istnieją przecież klauzule ochronne, na które możemy się powoływać. A te mówią, że jeśli coś – w tym wypadku zboże z Ukrainy – miałoby destabilizować poważnie rynek danego państwa czlonkowskiego, to można wprowadzić środki ograniczające. Tylko że wówczas trzeba wykazać proporcjonalność ograniczeń w stosunku do zagrożeń. Polski rząd musi się z tym zadaniem uporać. Samo biadolenie, że przywóz zboża destabilizuje rynek, tu nie wystarczy. Trzeba pokazać dane i odpowiednie symulacje.

Co można uznać za rozwiązanie proporcjonalne?

Dopuszczenie do tranzytu i dopilnowanie, by był on właściwie realizowany. A jeśli chodzi o dostęp zboża ukraińskiego do polskiego rynku, nie wiemy tego ani ja, ani UE. W normalnym scenariuszu działań nasze zboże – określonego gatunku i jakości – powinno mieć pierwszeństwo w zapełnianiu silosów na terytorium Polski. Ale jeśli część silosów nie byłaby zapełniona, wolne miejsce mogłoby zostać przeznaczone na zboże ukraiń skie. Tylko że Polska musiałaby faktycznie wyliczyć, ile tego miejsca jest i gdzie. Na razie rząd nie przedstawił danych w tym zakresie. Przedstawianie tej sprawy w rozmydlony sposób nie ma sensu.

A jeśli Polska zdecyduje się na jednostronny zakaz importu po 15 września?

Jeśli chce postępować legalnie, to musi namówić inne państwa członkowskie, by razem podjęły decyzję o wprowadzeniu konkretnych środków. Legalnie, bo Polska jest stroną Traktatu o funkcjonowaniu UE. Akt ten wyraźnie wskazuje, że wspólna polityka handlowa – cła, ograniczenia w handlu itd. – jest przedmiotem wyłącznej kompetencji UE. Ale ten problem można próbować rozwiązać nielegalnie, co już miało przez pewien czas miejsce. Rząd wprowadzi jakieś jednostronne środki ograniczające, znajdujące się poza prawem unijnym.

W takiej sytuacji Ukraina mogłaby zaskarżyć tylko Polskę, nie zaś całą UE?

Opcji jest kilka. Jak już wspomniałem, w ramach unijnego systemu sprawiedliwości może się skarżyć na łamanie prawa UE przez konkretne państwo. Ale można też zaskarżyć UE do WTO, wskazując, że to struktura, która prowadzi jednolitą politykę handlową, ale nie zdołała wyegzekwować własnego prawa wobec poszczególnych członków. Oczywiście można też potraktować Polskę osobno i oskarżyć samodzielnie o łamanie prawa międzynarodowego.

Poszukiwanie przez Ukrainę sprawiedliwości w ramach UE byłoby łatwiejsze niż na forum WTO?

Nie, choć trzeba podkreślić, że Kijów ma spore szanse. Państwo trzecie musi wykazać, że te środki go bezpośrednio i indywidualnie dotyczą. Ukraina nie będzie miała problemu z dowiedzeniem tego, przynajmniej w odniesieniu do tranzytu. Wykazanie naruszenia prawa UE jest także proste. ©℗

Rozmawiała Karolina Wójcicka