Partia Mentzena i Bosaka może być języczkiem uwagi w przyszłym Sejmie. I to może ją dopiero pogrążyć.

Wreszcie politycy PiS i Koalicji Obywatelskiej są w czymś zgodni. Z obu sztabów dały się słyszeć westchnienia ulgi: Konfederacja dostała zadyszki. Sondażowej. – Oni nie dowiozą tych swoich 15 proc. do wyborów – przekonywał mnie niedawno polityk PiS. – Nie będą nadążać za polaryzacją, nie mają własnych mediów narzucających tematy, obecność Sławomira Mentzena na TikToku nie wystarczy.

Pracownia IBRiS dawała niedawno 15 proc. blokowi Sławomira Mentzena i Krzysztofa Bosaka. Teraz w sondażu dla polsatowskich „Wydarzeń” – już 11,8 proc. Z kolei Kantar i Social Changes wieszczą mu poparcie zaledwie po 6 proc. Liderzy Konfederacji trend bagatelizują, jak zresztą wszyscy politycy w obliczu kłopotów. Choć blok jest zlepkiem trzech środowisk – formacji postkorwinowskiej Mentzena, narodowców Bosaka oraz egzotycznej partyjki Grzegorza Brauna – startuje w wyborach nie jako koalicja, ale jako partia, a więc będzie musiał pokonać jedynie 5-proc. próg poparcia.

Mentzen i Bosak zmienili bezładne pospolite ruszenie w od biedy spójną drużynę, skrywając w cieniu prorosyjskich i skrajnych ekscentryków: Janusza Korwin-Mikkego i Brauna. Przez to przekaz „Konfy” stał się ujednolicony, lecz też nieco monotonny. Problem w tym, że jest ona wyłączona z większości polaryzacyjnych starć: o reset Tuska w relacjach z Rosją, o pytania referendalne czy o przewiny kolejnych ekip rządzących. Ugrupowanie to próbuje się włączać w te spory, jak wtedy, kiedy Bosak proponował dołączenie kolejnych pytań do referendum. Ale to się nie udaje. Przyczynia się do tego paradoksalnie łaska politycznego, a po części i metrykalnego późnego urodzenia. Niby niewinność powinna być atutem, ale czyni mniej czytelnym.

Konfederacja naprawdę mówi w tej kampanii odmiennym językiem niż inne partie.

Przez dłuższą chwilę była to jej siła. To Konfederacja była prawdziwą „trzecią drogą”, nie blok Hołowni i Kosiniaka-Kamysza. Nie musiała udawać antyestablish mentowej, bo jej wolnorynkowy przekaz różnił ją od innych, co przyciągało szczególnie młodych, nietroskających się o socjał. Mentzen oraz Bosak odważnie odmawiali obiecywania nowych programów pomocowych, podważali stare. Piszę o tym z uznaniem, choć to nie mój program i nie mój język. Demokracja wymaga oferowania alternatywnych rozwiązań.

Zarazem Konfederacja w wersji młodych liderów (bo nie szaleństw Korwina i Brauna) spoważniała. Można oceniać krytycznie jej wiarę w częściową prywatyzację usług publicznych jako receptę na rozwój, lecz to co innego niż operetkowy libertarianizm dawnej UPR. To dotyczy i innych punktów programu. Kiedyś Korwin i narodowcy byli zwolennikami polexitu, dziś w programie Konfederacji mamy mocną polemikę z priorytetami eurokratów, ale z pozycji wewnętrznych. W zasadzie pokrywa się ona w części z zastrzeżeniami PiS, tylko nie poddano jej jeszcze próbom, jakie wynikają z rządzenia, więc i z konieczności układania się z Brukselą.

Reszta to podważanie politycznej poprawności: kwestionowanie tzw. klimatyzmu europejskich elit czy feminizmu, co długo czyniło z Konfederacji partię głównie mężczyzn. Nawet i to nie jest dziś najmocniej eksponowane. Liderzy „Konfy” wiedzą, że złowili część elektoratu wolnościowego, ludzi aprobujących społeczny egoizm, ale niekoniecznie zainteresowanych obroną tradycyjnej moralności. Tych zbiegów spod sztandarów PO, a nawet Lewicy nie można denerwować prawicowymi aksjomatami. To skazuje na pewną bezbarwność, na wyciszenie.

Oczywiście w tle te aksjomaty są wciąż obecne, a uzupełniane tym, co w przesłaniu Konfederacji było najbardziej obskuranckie. Dwa lata temu wojowała z covidowym „sanitaryzmem” do granic antypaństwowego warcholstwa. Dziś podobnym orężem są uprzedzenia antyukraińskie. Choć Mentzen i Bosak się od nich odżegnywali, koło Konfederacji zagłosowało przeciw przyznaniu ukraińskim uchodźcom społecznych uprawnień równych polskim obywatelom. W tle unosił się sceptycyzm wobec stawiania się Putinowi. Jeszcze teraz jednym z referendalnych pytań Bosaka miało być to o ukraińskie „przywileje”. Ale i tu, gdy mogłoby procentować antyukraińskie wychłodzenie Polaków, sytuacja się zmienia. Dziś to rząd PiS rwie się do blokowania importu ukraińskiego zboża. A i Tusk wyczuł zmianę nastrojów. Jednego dnia ganił Kaczyńskiego za pogorszenie relacji z Kijowem, drugiego opowiadał, całkiem jak prezes PiS, że „pierwszy jest polski interes”. W tej sytuacji Konfederacja traci na oryginalności przesłania.

W jednych traci, w innych musi maskować różnice w poglądach, które mogą podzielić jej dopiero co połączony elektorat. Już w 2020 r. jego część poparła Andrzeja Dudę, a część – Rafała Trzaskowskiego. Teraz, wraz z napływem nowych wyborców, te szwy trzeszczą jeszcze mocniej. Dla części konserwatystów, także narodowców, tak mocne programowe odrzucenie wspólnotowości kłóci się z priorytetami tradycyjnej prawicy. Walka z „klimatyzmem” uzupełnia się z kultem wzrostu ekonomicznego jako głównego kryterium słuszności. W programie „Konfy” jest apel o podtrzymanie gospodarki opartej na węglu. Ale już bezwarunkowy zakaz aborcji, kiedyś popierany przez Mentzena i Bosaka, słabo się komponuje z kultem bezwarunkowej wolności w innych sferach.

Komentatorka „Gazety Wyborczej” Dominika Wielowieyska uważa, że Polacy zaczęli odwracać się od Konfederacji, kiedy zobaczyli w niej „czarną dziurę”. Formację nieskłonną do wchodzenia w koalicję z kimkolwiek, za to sugerującą grę na kolejne wybory. Moim zdaniem, jeśli erozja poparcia się zaczęła, tamten przekaz jeszcze nie dotarł do Polaków. Jest to bardziej efekt strategii obu wielkich obozów.

Liderzy KO zaczęli przedstawiać Konfederację jako potencjalnego koalicjanta PiS. Towarzyszyły temu wysiłki, aby skojarzyć ją z klerykalizmem i męskim szowinizmem. Po historii pani Joanny z Krakowa Tusk powtarzał to w każdym przemówieniu, apelując zwłaszcza do kobiet. Umilkły wtedy nieśmiałe przebąkiwania niektórych jego stronników, że dla odsunięcia od władzy Kaczyńskiego warto się dogadać nawet z Konfederacją.

Z kolei PiS polemizuje przede wszystkim z programem ekonomicznym Mentzena. Który wobec konieczności zamilczania wielu dylematów dzielących elektorat „Konfy” zaczął się sprowadzać do kiczowatego obrazka domku z ogródkiem, w którym polski filister będzie się cieszył grillem. Ten obrazek jest związany z dawnymi priorytetami środowisk tworzących Konfederację, choćby z odrzuceniem klimatycznych restrykcji europejskich elit. Ale tak naprawdę jest przede wszystkim naiwną obietnicą, że wraz z niskimi i – płaskimi podatkami – przyjdzie dobrobyt.

Zarazem zaplecze medialne PiS przedstawia Konfederację jako potencjalnego sojusznika Tuska. Pomogły w tym sugestie zza kulis tej formacji, że mocniejsze są w niej obawy przed Kaczyńskim, który kiedyś „zjadł LPR”, niż przed rozproszkowaną opozycją. Przemysław Wipler, wracający do korzeni jako dawny działacz partii Korwina, powiedział to otwarcie – i to w rozmowie z Onetem.

Obie wizje – Konfederacji sprzedającej się Kaczyńskiemu lub Tuskowi – mogą zaowocować ucieczką od niej części wyborców, co dziś zdaje się materializować. Zarazem ma rację prof. Antoni Dudek przestrzegający przed pochopnym grzebaniem tego środowiska. Prawdopodobnie dostanie ok. 10 proc. Na tyle oceniają ją sami konfederaci na podstawie własnych badań. Rola języczka u wagi przesądzającego, kto będzie rządził, może jej nadal przypaść.

Pytanie, z kim wtedy pójdą, jest wciąż aktualne. Kiedy Wipler rzucił swoją prognozę w beztroskiej pogawędce z dziennikarzem Onetu, spytałem o to prominentnego narodowca z Konfederacji. – Proszę w to nie wierzyć, nie będziemy rządzić z Tuskiem – odpowiedział. I jął tłumaczyć, że Wipler powiedział to, co powiedział, aby zmyć z siebie podejrzenia, że jako dawny poseł PiS jest łącznikiem w kontaktach z tą partią.

Czołowi politycy Konfederacji są skazani na powtarzanie: ani z tymi, ani z tymi. I co więcej, nie mają gotowego scenariusza dalszych działań. Wiele zależy od układu sił w parlamencie. Ale i od oblicza nowego klubu. Mentzen i Bosak mogli zgrabnie podzielić się władzą, lecz w istocie nie znają większości swoich nowych ludzi. Może się okazać, że na Wiejskiej zainstaluje się kilka Konfederacji, a poszczególne skrzydła będą lgnąć do różnych stron wojny polsko-polskiej.

Przepaści oddzielające „Konfę” od PiS są wielkie, spory o restrykcje covidowe czy o wspieranie Ukrainy budziły realne emocje, podobnie jak żale, choćby o wycinanie jej polityków z mediów publicznych. Ale zbieżne reakcje na kryzys na polskiej granicy wschodniej wskazują też na całkiem solidne punkty wspólne. Co więcej, Mentzen z Bosakiem dla PiS to polityczni przeciwnicy. Z kolei dla mediów mainstreamowych, a od jakiegoś czasu i dla Tuska, to odczłowieczone, „brunatne” istoty. Tego wrażenia nie da się wyłączyć dzień po wyborach.

Nowy premier Tusk zrobi na dokładkę wszystko, aby maksymalnie wpisać się w pogłębienie unijnej integracji – aby narodowe parlamenty miały coraz mniejsze znaczenie. Na dłuższą metę ten system nie będzie tolerować takich bytów jak Konfederacja, jeśli zechce ona zachować choć część swojej dawnej agendy. Na Węgrzech możliwa była koalicja „rozkroku” łącząca narodowy Jobbik z liberałami i lewicą przeciw Orbánowi. W Polsce ta konstrukcja jest dziś mniej prawdopodobna niż kilka lat temu.

Zarazem przestrzegałbym Konfederację przed wiarą w rząd techniczny, instalowany na pół roku tylko po to, aby wyczyścić media publiczne czy spółki Skarbu Państwa z ludzi PiS, a potem pozwalający na nowe wybory. Podobnie zresztą przed wiarą w prowizoryczny układ z PiS. Poza wszystkim nowi posłowie Konfederacji nie po to poniosą wydatki na kampanię i ledwie zadomowią się na Wiejskiej, aby pakować się w awanturę służącą ambicjom liderów. Trzeba będzie podejmować trwalsze decyzje. Tego jednak z kolei dopiero co pracowicie ulepiona tożsamość Konfederacji – w grach ze starymi liderami jednej lub drugiej strony – może nie przetrwać. ©Ⓟ