Już nawet nie próbuje się cedować wygłaszania co ostrzejszych sformułowań na pomniejszych polityków.

Formalna kampania rozpoczęła się, gdy prezydent rozpisał wybory na 15 października. Jakoś przetrwaliśmy do tego etapu. Przejście od „kampanii nieustającej” do „formalnej” zmienia reguły gry, choć nie rozwiązuje wszystkich problemów.

W trakcie kampanii nie można już zupełnie bezkarnie obsypywać oponentów najgorszymi inwektywami lub kłamać na ich temat, bo ci będą mogli dochodzić swoich racji w sądach w 24-godzinnym trybie wyborczym. To także okres, który potem będzie mogła wziąć pod lupę Państwowa Komisja Wyborcza. Zwłaszcza finansowanie. Wydawać pieniądze na prowadzenie kampanii będą mogły tylko zarejestrowane komitety wyborcze, a PKW będzie potem to rozliczać. Wszystkich też będzie obowiązywać kampanijny limit wydatków – w tym roku nie więcej niż 40 mln zł. Jeśli jednak ktoś zakłada, że PiS odpuści sobie pikniki promujące program „Rodzina 800 plus”, to jest w błędzie. Imprezy będą trwać, tylko jako rządowe eventy finansowane np. przez resort rodziny lub KPRM, a nie przez partię. To samo, jeśli chodzi o szykowaną kampanię referendalną – w praktyce może być bardzo trudno oddzielić, co jest akcją informacyjną (w dodatku referendum ma się odbyć w dniu wyborów), a co akcją promującą PiS i jego kandydatów.

Partie są pod coraz większym wpływem internetowych radykałów – z reguły mających niewielkie przełożenie na rzeczywistość, ale funkcjonujących w istotnych dla poszczególnych ugrupowań bańkach

Po wtorkowej decyzji prezydenta partie polityczne rozpoczęły nieformalny wyścig – na razie o to, kto pierwszy zarejestruje w PKW swój komitet wyborczy (termin mija 28 sierpnia). W momencie pisania tego tekstu cztery ugrupowania (KO, Lewica, Konfederacja i Trzecia Droga) obwieściły już sukces. W kolejnym kroku (do 6 września) należy zarejestrować listy kandydatów.

W tej rywalizacji nie chodzi jedynie o efekt wizerunkowy i pokazanie, kto ma najbardziej zdyscyplinowane struktury. Im szybciej komitet zostanie zarejestrowany, tym szybciej będzie mógł zacząć prowadzić kampanię i zbierać podpisy pod listami kandydatów. A potrzeba ich przynajmniej 5 tys. i to mieszkańców stale zamieszkałych w danym okręgu (po spełnieniu tego wymogu w połowie z 41 okręgów w pozostałych można rejestrować listy bez tego).

Casus Niedzielskiego

Faktycznie pierwszym kampanijnym ruchem była dymisja ministra zdrowia Adama Niedzielskiego. Zgodnie z zasadą, że w trakcie kadencji problemy się rozwiązuje, a w kampanii przecina, sztab PiS uznał, że bardziej opłaca się pozbyć ministra, niż przez kolejne dni dyskutować nad ujawnieniem przez niego danych spierającego się z resortem lekarza. Tym bardziej że Niedzielski dał przeciwnikom do ręki argument, który dotyczy jednej z głównych linii kampanii – poczucia bezpieczeństwa Polaków. Jeśli władzy podpadnie ktoś inny – np. przedsiębiorca czy pacjent – to czy państwo nie wykorzysta przeciw niemu także jego wrażliwych danych? Wynikająca z tej historii możliwość nadinterpretacji różnych zagrożeń jest olbrzymia i może zaszkodzić nie tylko notowaniom PiS, lecz także zaufaniu do całej cyfryzacji administracji. To paradoks, że minister podkopał jeden z największych sukcesów tej ekipy, w tym w ochronie zdrowia. PiS obawia się także o swoje najnowsze dziecko, czyli Centralny Rejestr Wyborców, który służy do generowania spisów wyborców, ale może wzbudzać w ludziach niepokoje, czy władza nie zechce wpłynąć dzięki niemu na wynik wyborów. I nie ma nic do rzeczy to, że akurat CRW nie ma nic wspólnego z ustalaniem wyników. Liczy się narracja.

Szybka decyzja o dymisji Niedzielskiego miała też przynieść profity w postaci możliwości zwrócenia się do części utraconych wyborców. Nie przez przypadek nie mamy nowego ministra, tylko nową minister – Katarzynę Sójkę. W gabinecie Morawieckiego do tej pory były zaledwie cztery kobiety. To gest pod adresem tej grupy elektoratu, która znacząco się zmniejszyła po orzeczeniu TK w sprawie aborcji. Nie wiadomo jednak, na ile okaże się udany, ponieważ media, a także lider PO Donald Tusk, natychmiast wypomniały Sójce słowa, że „kobiety niestety umierały, umierają i umierać będą, bo to się zdarza. Błędy lekarskie niestety były, są i będą, bo to też niestety się zdarza” wypowiedziane po śmierci ciężarnej w szpitalu. Przez dwa miesiące, które pozostały do wyborów, zadaniem nowej minister będzie obniżenie temperatury sporu wokół resortu, by PiS nie tracił na tym polu. A cała sprawa to kolejny z serii kryzysów PiS, które powodują, że jego notowania – choć nadal wysokie – drepczą w miejscu.

Debata o debacie

Z dotychczasowego przebiegu (pre)kampanii widać i pewne nowości, i chęć sięgania przez polityków po stare, sprawdzone chwyty.

Wydaje się, że – niestety – nową jakością w tegorocznych zmaganiach jest jeszcze dalej posunięta brutalizacja języka. Słowa, jakie do niedawna padały z ust politycznych zagończyków i bulterierów, wygłaszają dziś liderzy największych formacji. Jeszcze kilka lat temu Donald Tusk nie powiedziałby o działaczach PiS, że są „seryjnymi mordercami kobiet”, a Jarosław Kaczyński o Tusku, że jest „wrogiem narodu” i „zdrajcą”. Ma to mobilizować własnych zwolenników i deprymować wyborców rywala, ponieważ w tej kampanii oba te działania będą się liczyły tak samo. W jazgocie ginie dyskusja o tym, co po wyborach. Możemy się dowiedzieć, dlaczego rywal nie powinien rządzić, ale tego, jaki pomysł na rządzenie Polską ma atakujący, już niekoniecznie.

Widać też rosnącą rolę internetu. Już ogłoszenie wyborów odbyło się przez wpis w mediach społecznościowych głowy państwa. Ale partie także przenoszą coraz większą część aktywności do sieci. Niestety są pod coraz większym wpływem internetowych radykałów – z reguły mających niewielkie przełożenie na rzeczywistość, ale funkcjonujących w istotnych dla tych ugrupowań bańkach. Nie musi to być Roman Giertych i jego poplecznicy. Wystarczy zwykły „fan” z kilkoma czy kilkunastoma tysiącami obserwujących. Gdy Sławomir Nitras z PO obwieścił, że na sztandarowym evencie Rafała Trzaskowskiego „Campus Polska Przyszłości” odbędzie się panel dyskusyjny „Symetryści”, na który zaproszono publicystów Marcina Mellera, Dominikę Sitnicką, Grzegorza Sroczyńskiego i Jana Wróbla, ze strony najzagorzalszych zwolenników PO – zwłaszcza spod znaku #SilniRazem – posypały się gromy. Początkowo Nitras próbował się bronić („Rozmawiamy z ludźmi, którzy mają inne zdanie. Uważam to za wartość” – napisał). Wskazał też, że jednej z osób bezgranicznie oddanych Platformie „zdarza się używać języka nienawiści”. Po paru dniach przepraszał. „Jesteśmy przecież w jednej drużynie, także w sprawie symetryzmu” – napisał na portalu X. Samego panelu, jak dotąd, nie odwołano.

W kampanii pojawiają się też dobrze wszystkim znane zabiegi. Pomału wchodzimy np. w rytualną debatę o debacie. Zamiast oczekiwanego starcia pomiędzy liderami dwóch głównych sił – PO i PiS – mamy dyskusję, kto powinien wziąć w niej udział, z kim i dlaczego. I tak Donald Tusk od dawna sygnalizuje, że zamiast z Mateuszem Morawieckim woli spotkanie z jego pryncypałem Jarosławem Kaczyńskim (zapewne mając w pamięci słynną debatę z 2007 r.). Premier chce debaty z… Manfredem Weberem, szefem frakcji EPP w Parlamencie Europejskim, ponieważ według Morawieckiego Weber swoimi krytycznymi wypowiedziami o PiS bezprawnie ingeruje w kampanię wyborczą w Polsce, a Tusk jest tylko jego „pomocnikiem” w naszym kraju. Przypomina to trochę rok 2007, gdy PiS przekonywał, że debatować należy nie z Tuskiem, tylko jego „mocodawcą” Aleksandrem Kwaśniewskim. Wówczas ta strategia zakończyła się widowiskową klapą, Jarosław Kaczyński faktycznie dobrze wypadł w debacie z Kwaśniewskim, ale narracja o Tusku – pomocniku – obniżyła oczekiwania wobec lidera PO przed debatą z Kaczyńskim, co było jednym z powodów przegranej lidera Prawa i Sprawiedliwości.

Na marginesie, PiS powinien w takim razie wystawić do debaty włoską premier Giorgię Meloni, która w lipcu stwierdziła, że „w interesie całej Europy jest zwycięstwo PiS w wyborach”.

Dotrzeć do serc

Ważniejsze od debat będzie to, co dzieje się w sieci i na ulicach. Już widać, że partie opozycyjne (zwłaszcza KO) szykują się do największej od lat bezpośredniej kampanii. Do tej pory była ona atutem PiS. W Platformie jest już świadomość, że bez tego nie ma szans na wygraną. Dlatego pierwsza konferencja PO odbyła się już w środę, dzień po ogłoszeniu wyborów, o godz. 7 rano, przed stacją metra Centrum. Oczywiście notowania od tego nie skoczyły, ale był to czytelny sygnał mobilizacji. Apogeum kampanii ulicznej PO będzie zapowiadany na 1 października „marsz miliona serc”.

Bezpośrednie starcia i zdobywanie wyborców na ulicach to jedna z najlepiej opanowanych kampanijnych strategii PiS. Do jej wspierania partia wykorzystuje instrumenty rządowe, takie jak wspomniane już pikniki 800 plus.

Czas zmian. Albo nie

W spolaryzowanej kampanii problemy mogą mieć mniejsze ugrupowania. Szymon Hołownia i PSL idą do wyborów razem, ale w związku z tym ustawili sobie próg wejścia do Sejmu na poziomie 8 proc., co może się okazać ryzykowne. Konfederacja cieszy się dziś trzecim miejscem w sondażach, ale do tej pory korzystała na tym, że reszta stawki miała własne problemy lub walczyła między sobą. Teraz rywale – i to zarówno z PiS, jak i z opozycji – wzięli ją na celownik. W miarę stabilną pozycję ma lewica.

Wszystkie strony przekonują, że mamy do czynienia z najważniejszymi wyborami po roku 1989 (złośliwie można by powiedzieć, że nie słyszymy tego po raz pierwszy). Natomiast dystans między pierwszym a drugim ugrupowaniem na tym etapie kampanii od dawna nie był tak mały. W sierpniu w latach 2015 i 2019 PiS miał kilkunastopunktową przewagę nad Platformą. Obecnie średnia sondażowa pokazuje raptem kilka punktów procentowych. Sytuacja – także w reszcie stawki – za miesiąc może być już zupełnie inna. To pokazuje, że zaczyna się kampania, która równie dobrze może wywrócić polityczną scenę do góry nogami, jak zostawić wszystko po staremu. ©Ⓟ