Nie mamy przemyślanej i spójnej polityki migracyjnej. Dzisiaj pracowników zza granicy może do Polski sprowadzać każdy – mówi Marek Biernacki, poseł klubu Koalicja Polska, były minister spraw wewnętrznych.

W interpelacji poselskiej do premiera twierdzi pan, że w 2022 r. zezwolenia na pobyt czasowy (maksymalnie trzy lata) otrzymało prawie 200 tys. cudzoziemców. Z jednej strony pisze pan, że polski rynek potrzebuje pracowników, z drugiej, że mamy problem. Na czym ten problem polega?

Przede wszystkim podkreślam, że to nie chodzi o uchodźców z Ukrainy i migrantów z Białorusi. Przybysze z tego drugiego kraju uciekają przed reżimem dyktatora, są nam bliscy kulturowo i taki napływ do Polski jest dobry.

Niepokoją mnie tzw. migranci obcy kulturowo, np. wyznania islamskiego, których trudno zweryfikować. W ostatnich latach migracja do Polski wzrosła kilkukrotnie i przybyli do nas także ludzie z państw, gdzie są silne społeczności wahabickie i salafickie, które w przeszłości były odpowiedzialne za zamachy terrorystyczne. Takie grupy są np. w Uzbekistanie czy Bangladeszu. Obawiam się, że możemy się obudzić w sytuacji, gdy mamy silne islamskie mniejszości.

Nasze ambasady i konsulaty zwracają się o informacje, czy osoby przybywające do Polski były wcześniej skazane bądź są niebezpieczne, do państw, z których ci ludzie pochodzą. Ale wiem, że nasze służby nie są w stanie tych informacji sprawdzić i zweryfikować, jesteśmy skazani na to, co mówią nam inni. Czasem są to kraje, gdzie sprawdzające instytucje działają sprawnie i nasze kooperacja jest dobra, czasem nie. Napływ ludzi jest bardzo duży, a my wiemy tylko to, co oni chcą nam sami o sobie powiedzieć.

Paradoksem jest, że imigranci z Afryki, o których jest teraz tak głośno przy okazji unijnego mechanizmu relokacji, są sprawdzeni bardzo dokładnie, na to poświęcono miesiące.

Jakie jeszcze problemy instytucjonalne wiążą się z tego typu migracją?

Państwo polskie nie wie, ile z tych osób ucieka dalej na zachód. Ale gdy tak się dzieje, to mamy poważny kłopot. Po pierwsze, jeśli dochodzi do readmisji tych osób z krajów unijnych, w których są nielegalnie, to my ponosimy jej koszty. Po drugie, jeśli nawet wysyłamy ich później do swoich ojczyzn, to także my za to płacimy. Jednak nie znamy skali tego zjawiska, dlatego wystąpiłem z takim pytanie do szefa Urzędu ds. Cudzoziemców. Wiemy za to, że nastąpił napływ bardzo dużej grupy ludzi, o których niewiele wiadomo. Zamiast wydawać pieniądze na ich odsyłanie, powinniśmy zainwestować w lepsze mechanizmy ich sprawdzania.

Jak to można zrobić?

Powinniśmy dofinansować nasze placówki dyplomatyczne w państwach, z których przyjeżdża do nas najwięcej osób. One pracują tak samo jak wcześniej, ale teraz doszło im do obowiązków wydanie 200 tys. pozwoleń rocznie. Tam potrzeba więcej polskich urzędników i dyplomatów. Sprawdzanie powinno się odbywać, zanim ci ludzie przyjadą do Polski, a nie, gdy już tu są. Na tych kierunkach powinny być wzmocnione także służby, które i tak mają bardzo napięte budżety w wyniku rosyjskiej agresji na Ukrainę.

Problemem jest także to, że powstała w Polsce cała gałąź usługowa, firmy, które się zajmują sprowadzaniem pracowników zza granicy, a kontrola nad ich działalnością jest bardzo słaba. Nie mamy przemyślanej i spójnej polityki migracyjnej. Dzisiaj pracowników zza granicy może do Polski sprowadzać każdy.

Jednak to jest migracja legalna. A co z tą nielegalną? Czy zapora na granicy z Białorusią spełniła swoją funkcję?

Niestety nie. Cały czas mamy silny ruch migracyjny z Białorusi, ten szlak funkcjonuje. Ludzie z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki wciąż są skłonni płacić nawet 10 tys. dol. za przedostanie się do UE przez granicę polsko-białoruską. Gdyby to się nie udawało, to by nie było chętnych. A jak regularnie informuje Straż Graniczna, takich przypadków wciąż jest bardzo dużo. Musimy pamiętać, że ruch migracyjny to dla białoruskich służb intratny biznes, oni czerpią z tego profity. Rozwiązanie tego problemu nie będzie łatwe, sam mur to za mało, tu potrzebne jest też działanie polityczne. ©℗

Rozmawiał Maciej Miłosz