Konfederacja w swoim przekazie odpowiada na oczekiwania części kobiecego elektoratu. Bez 30- i 40-letnich Polek nie mogłaby marzyć o dwucyfrowym poparciu w sondażach.

Mam mocne przekonanie, że popularne dziś wyobrażenie o tym, kim są wyborcy Konfederacji, nie odzwierciedla w pełni rzeczywistości. Politycy tacy jak Janusz Korwin-Mikke czy Grzegorz Braun z pewnością pomogli temu ugrupowaniu zdobyć poparcie w środowiskach antyszczepionkowych czy wśród młodych mężczyzn często kojarzonych (nie do końca słusznie) z ruchem tzw. inceli. Tyle że nie dałoby to mu dwucyfrowego wyniku w sondażach, który obserwujemy od pewnego czasu. Muszą zatem istnieć inne emocje zachęcające do wskazania Konfederacji jako partii pierwszego wyboru.

W przestrzeni publicznej co rusz pojawiają się opinie, że żadna kobieta – a już zwłaszcza wyemancypowana – nie zagłosuje na Janusza Korwin-Mikkego i jego kolegów. A jeśli rozważa ich poparcie, to musi być zwolenniczką tradycyjnego, patriarchalnego modelu rodziny czy nawet sama reprezentuje ruch tzw. tradwives. Nie neguję, że taka grupa kobiet istnieje. Jednak trudno mi uwierzyć, że liczy więcej niż kilka, kilkanaście tysięcy osób. A jednak bez kobiet Konfederacja nie mogłaby marzyć o poparciu oscylującym wokół 12–15 proc. (co przekłada się na około 2,5–3 mln głosów). Stawiam więc hipotezę, że muszą istnieć inne czynniki, które skłaniają je do głosowania na tę partię. Mam tu konkretnie na myśli 30- i 40-latki, nierzadko prowadzące działalność gospodarczą, które trudno wrzucić do szufladki z napisem „zwolenniczki patriarchatu”.

Na jakiej podstawie ryzykuję taką hipotezę? Powód jest stosunkowo prosty: Konfederacja w swoim przekazie (a przynajmniej w jego liberalnej, gospodarczej części) odpowiada na oczekiwania części kobiecego elektoratu.

Mężczyzn nie potrzebujemy

Zgodnie z typologiami badaczy z zakresu komunikacji międzykulturowej polska kultura może być zaliczona do tzw. kultur żeńskich. Tę „żeńskość” można oczywiście różnie definiować. Według niektórych przejawia się ona np. większym naciskiem na relacje. Można jednak czytać ją także w kluczu „patriarchalnym”. W takim ujęciu „żeńskie” kultury będą cechować się relatywnie (podkreślam wyraźnie słowo „relatywnie”) niższym poziomem patriarchalizmu. W praktyce oznacza to, że więcej kobiet będzie zasiadać w parlamentach i działać w polityce czy piastować wyższe stanowiska w biznesie. Nie twierdzę, że Polskę w tej materii można porównywać do krajów z typową „żeńską” kulturą, takich jak państwa skandynawskie. Jednak na tle naszych bliższych czy dalszych sąsiadów – Niemców, Czechów, Węgrów, Rumunów, a także państw południa Europy – w statystykach dotyczących równości płci nie wypadamy tak niekorzystnie.

Nie chcę wchodzić w historyczne źródła obecnego stanu rzeczy – ważniejsze jest to, jakie przełożenie ta „żeńskość” ma na nasze tu i teraz. Jeśli wierzyć wynikom badań (zwłaszcza jakościowych) wśród polskich kobiet, które przed ponad rokiem prowadził Marcin Duma z IBRIS, to Polki przeszły już etap swoistej emancypacji. Pewnie nie jest to emancypacja rodem z podręcznika feminizmu – szczególnie jeśli spojrzeć np. na kwestię prawa do aborcji – ale i tak obserwujemy spore zmiany. Wśród respondentek głośno słychać było stwierdzenia, że „nie potrzebują mężczyzn”, że „radzą sobie lepiej bez mężczyzn, a nawet lepiej, żeby mężczyźni się nie angażowali, bo jest z tego więcej szkód niż pożytku” itd.

Gdybym miał opisać jednym słowem postawę kobiet – i to zarówno 50-latek, jak i 20- czy 30-latek – byłaby to zaradność. Polki postrzegają same siebie jako osoby przedsiębiorcze i samodzielne. „Umiesz liczyć, licz na siebie” – to popularne nad Wisłą powiedzenie moim zdaniem o wiele lepiej opisuje kobiety niż mężczyzn. I mam wrażenie, że dorastające dziewczynki często słyszą to od swoich matek i babć. To z tego bierze się niezwykły boom edukacyjny młodych Polek i ich masowa wyprowadzka z prowincji do miast. To dlatego kobiety są bardziej asertywne w podejściu do budowy związków niż mężczyźni. Wpływa to również na malejący współczynnik dzietności (choć oczywiście przyczyn naszych problemów z demografią jest o wiele więcej).

Zaradność i związana z nią niezależność są dziś najważniejszym przykazaniem większości Polek. W gruncie rzeczy nie ma w tym nic dziwnego. Koleje polskiej historii sprawiały, że to właśnie na kobietach spoczywała ogromna odpowiedzialność za utrzymanie i prowadzenie domu. Mężczyźni byli w nim nieobecni – czy to z powodu wojny, powstań i działań w opozycji (rzadziej), czy to ze względu na pracę na kilka etatów i emigrację zarobkową (częściej), czy też z powodu pijaństwa. Matki dzisiejszych 20- i 30-latek wchodziły w dorosłość w trudnym okresie transformacji, kiedy na ich barki włożono ciężary często nie do udźwignięcia: z jednej strony był ideał matki Polki, z drugiej – oczekiwanie, że będzie zarabiać, a z czasem robić też karierę zawodową. Swoje córki i wnuczki wychowywały więc w duchu zaradności, by lepiej przygotować je do zmierzenia się z brutalną rzeczywistością.

Państwo niech się nie wtrąca

Ten sposób myślenia ma poważne skutki w wymiarze politycznym. Jak pokazują badania Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego, Polacy i Polki niespecjalnie wierzą, że państwo im w czymś pomoże. Może i kobietom marzą się usługi publiczne na szwedzkim czy francuskim poziomie, ale trzeźwo patrzą na rzeczywistość. Wiedzą, że w „tym kraju” nie można na to liczyć. Jeśli można na kogokolwiek liczyć, to właśnie na siebie, no i ewentualnie członków najbliższej rodziny. To przekonanie stało za sukcesem takich programów jak „Rodzina 500 plus”. Prawo i Sprawiedliwość nie udawało nawet, że zbuduje sprawny system usług publicznych. Dało ludziom pieniądze, a oni w duchu zaradności mieli sobie sami ogarnąć edukację, ochronę zdrowia, transport czy opiekę nad dziećmi i seniorami. W naturalny sposób bardziej dotyczyło to kobiet, bo praktyka życia codziennego pokazuje, że to one zwykle odpowiadają za większość tych obszarów. Zgodnie z tą logiką państwo może raczej nam zaszkodzić, niż pomóc, więc lepiej, jakby się zbytnio nie wtrącało w nasze sprawy.

Skoro mowa o praktyce dnia codziennego, to warto zwrócić uwagę na drugą najważniejszą cechę, którą obok zaradności wykazują się Polki (choć rozpowszechnioną też wśród mężczyzn). Tą cechą jest zdrowy rozsądek. To na niego musimy się zdać, skoro możemy liczyć głównie na siebie i niespecjalnie możemy komukolwiek ufać. Mądrości ludowe przekazywane z pokolenia na pokolenie stanowiły – i stanowią – jeden z głównych punktów odniesienia. Musimy bowiem mieć jakiś kompas, którym kierujemy się w codziennych decyzjach. Co prawda świat jest coraz bardziej złożony, a zdrowy rozsądek niekoniecznie jest najlepszym doradcą, ale dla wielu pozostaje on głównym czynnikiem decyzyjnym. Problem tzw. tyranii zdrowego rozsądku doczekał się już nawet naukowych opracowań. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by dostrzec, że odmowa szczepień przeciw COVID-19 czy niechęć wobec uchodźczyń z Ukrainy (relatywnie wyższa właśnie wśród młodych kobiet) były przejawem owego „zdroworozsądkizmu” („bo szczepionki niesprawdzone”, „bo Ukrainki mogą nam zabrać pracę”, „bo zgarną miejsce w kolejce do przychodni czy żłobka” itd.).

Jeśli zaradność, samodzielność, niezależność i „zdroworozsądkizm” stanowią cechy uznawane przez wiele polskich kobiet za pożądane, to warto zapytać, która partia ma przesłanie najlepiej wpisujące się w ten katalog. I okazuje się, że elementy takiego przesłania najwyraźniej widać właśnie w przekazie Konfederacji. W ostatnich dniach Sławomir Mentzen na swoim profilu na Twitterze pisał tak: „Będzie nas stać na dom, dwa samochody i wakacje, jeżeli państwo się od nas odczepi i przestanie nas tak łupić. Nie obiecujemy, że coś wam damy. Obiecujemy, że dzięki niskim i prostym podatkom państwo nie będzie tyle zabierać (...) Nasza wizja przyszłości jest prosta: dom, grill, trawa, dwa samochody i wakacje dla każdego pracującego Polaka (...) Państwo musi przestać łupić pracowitych i zaradnych”. Proste, „zdroworozsądkowe”, odwołujące się do zaradności i niezależności. Czego chcieć więcej? Tym bardziej że z badań wiemy, że dla wielu Polek domek z ogródkiem to wciąż jedna z życiowych aspiracji. A dwa samochody? Wiadomo – jeden dla partnera, drugi dla mnie.

Wariat, ale mówi, jak jest

Konserwatywny, często mizoginistyczny wizerunek Konfederacji dalej będzie odstraszał sporą część kobiet, a wszelkie próby ocieplania go przez liderów wiele tu nie zmienią. Odnoszę jednak wrażenie, że partia ta – za sprawą zarówno własnej strategii, jak i reakcji części komentariatu, choćby Leszka Balcerowicza – przechodzi właśnie proces normalizacji, przesuwając się w kierunku politycznego mainstreamu. „Ten Mentzen to pewnie wariat, ale o gospodarce to mówi, jak jest” – taki pogląd słychać coraz częściej nie tylko wśród małomiasteczkowych mikro i małych przedsiębiorców, ale i wielkomiejskich pracowników korporacji. Pewnie ten proces potrwa wiele miesięcy i nie zakończy się przed nadchodzącymi wyborami. Trzeba mieć jednak świadomość, że do grona wyborców Konfederacji będą dołączać także kobiety.

W tym zakresie ugrupowanie to nie różni się wiele od francuskiego Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen czy niemieckiej Alternatywy dla Niemiec. Pierwotnie zachodnioeuropejskie partie altprawicowe kierowały swój przekaz głównie do mężczyzn, ale z czasem poszerzały swoje poparcie właśnie o elektorat kobiecy. Liderzy Konfederacji zdają się iść tą samą drogą, a zważywszy na silny indywidualizm, czyli najpopularniejszą i najczęściej praktykowaną religię polskiego społeczeństwa, mogą poruszać się nią o wiele szybciej niż ich francuscy czy niemieccy koledzy.

Niewykluczone zresztą, że w perspektywie kilku lat z postulatów Konfederacji zniknie (albo co najmniej zblednie) wyraźna, konserwatywna agenda światopoglądowa, a wzmocniona zostanie indywidualistyczna nóżka. Po defragmentacji PiS spowodowanej odejściem Jarosława Kaczyńskiego pozwoli to jej przejąć rząd dusz na polskiej prawicy. Sławomir Mentzen i jego koledzy mają czas – to wciąż młodzieńcy przy matuzalemach polskiej polityki. Pytanie, czy pokusy związane z rosnącym poparciem nie spowodują w końcu wewnętrznych tarć i podziału. Na razie, do jesiennych wyborów, prawdopodobieństwo takiego scenariusza jest małe. Jest on o wiele mniej prawdopodobny niż to, że Konfederacji uda się pod swoje skrzydła przyciągnąć spore grono kobiet. ©℗

Autor jest doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK i ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego