Dyskusja, czy stworzenie jednej listy pomoże czy zaszkodzi opozycji, nie ma sensu. Jeśli ktoś twierdzi, że wie na pewno, bo tak mówi wynik jednego czy drugiego badania, to po prostu się myli.

Mam dwóch synów trenujących piłkę nożną. W grupie młodszego – sześciolatka – wszyscy na boisku biegają za piłką jak stadko kurczaków, którym ktoś rzucił ziarno. U starszego – dziewięciolatka – już rozumieją, jak ważne jest być nie tylko tam, gdzie akurat znajduje się piłka, lecz także tam, gdzie zaraz może ona trafić. Dlaczego o tym piszę? Kiedy czytam komentarze polityczne, mam wrażenie, że ich autorzy zbyt często zachowują się jak ta młodsza grupa – skupieni na tym, co się właśnie stało, a nie na tym, co się może stać wkrótce.

Okazją do tej refleksji jest oczywiście wielka dyskusja nad kilkoma sondażami, jaka przetoczyła się ostatnio przez media. „Coraz bliżej trzeciej kadencji PiS”, „Trudna kampania PO, nastroje siadły”, „Niecały milion głosów może zadecydować o wyniku wyborów. Przewagę ma tu PiS”, „Partia Kaczyńskiego wygrałaby wybory. Najgorszy wynik KO od roku” – to tylko kilka tytułów wybranych gazet i portali niezależnych od obecnej władzy. Na tym tle wyróżnia się tekst redaktora naczelnego „Polityki” Jerzego Baczyńskiego pt. „Trochę optymizmu”.

I to Baczyński ma, moim zdaniem, rację, pisząc, że do wyborów pozostało jeszcze dość dużo czasu, by sondażowe notowania poprawić. Skoro zaledwie dwa, trzy miesiące temu opozycja stała w badaniach wyżej, to nic nie stoi na przeszkodzie, by w ciągu pół roku znów do tego doprowadzić.

Za kogo wydać córkę

W tym miejscu należy jednak zaznaczyć, że analizy wyników pojedynczych sondaży są obarczone ryzykiem. Ważniejsze są zmiany długookresowe. A tu ewidentna jest jedna. Przed wyborami w 2019 r. Zjednoczona Prawica liczyła podobno nawet na większość konstytucyjną. Dowodem tych nadziei było rozczarowanie Jarosława Kaczyńskiego na wieczorze wyborczym, kiedy okazało się, że partia dostała „jedynie” 43,5 proc. głosów. Po czterech latach żadne sondaże – poza tymi realizowanymi przez CBOS – nie dają PiS szans na samodzielne rządy. Tym razem do stworzenia większości potrzebowałby on nie tylko kanapowej partii Zbigniewa Ziobry, która nieustannie sprawia problemy, lecz także Konfederacji, która problemów sprawi nieporównanie więcej.

Politycy tej ostatniej zarzekają się, że do władzy z PiS nie pójdą, bo od Kaczyńskiego dzieli ich ten sam dystans co od Tuska. Sławomir Mentzen twierdzi, że decyzja o ewentualnej koalicji z PO lub PiS przypomina mu dylemat, czy wydać córkę za idiotę, czy za złodzieja. Nie zdziwię się jednak, jeśli Mentzen córkę – czyli Konfederację – będzie gotów poświęcić, kiedy apanaże związane z władzą okażą się dla wygłodniałego ugrupowania pokusą nie do odparcia.

Z drugiej strony sądzę, że liderzy konfederatów doskonale wiedzą, jak często wejście partii antysystemowej do rządu kończy się jej dyskredytacją, kiedy z zapowiadanej rewolucji nic nie wychodzi. Jeśli więc zawrą koalicję z PiS, to będą partnerem nieprzewidywalnym i uciążliwym – wszak swoimi eurosceptycyzmem, mizoginią i nacjonalizmem biją na głowę nawet Solidarną Polskę. Partia Ziobry, dziś odgrywająca rolę prawej ściany w Zjednoczonej Prawicy, w tym nowym układzie także będzie musiała znaleźć dla siebie miejsce. Trudno sobie wyobrazić, by taka koalicja miała okazać się trwała. O ile w ogóle będzie miała szansę powstać.

Jak się odbić

Partie opozycji nie są w tak tragicznej formie, jak sugerują przytoczone wyżej tytuły prasowe. Owszem, spory o formułę startu w wyborach im nie służą i dobrze by było porzucić publiczne dywagacje o tym, kto kogo chce zaciągnąć na jaką listę. Kłopot w tym, że dziennikarze krytykujący partie opozycyjne są zbytnio skupieni na samych sobie, a jednocześnie z lubością dopytują w wywiadach, kto się na kogo obraził i czy powstanie jeden wielki obóz.

Jednak ten temat w końcu się opatrzy. Zwłaszcza jeśli Polska 2050 i PSL oficjalnie zapowiedziałyby wspólny start. Obie partie zaczęły o tym mówić już kilka tygodni temu. Domyślam się, że planowały stworzyć dłuższy serial, który zainteresuje media, a im da okazję do strojenia się w szaty dojrzałych i odpowiedzialnych podmiotów budujących trzecią siłę polityczną w kraju. Nie wyszło. Kolejne konferencje bez treści wywoływały irytację zamiast zainteresowania. Ogłoszenie realnej współpracy, a następnie propozycji programowych podczas wspólnego objazdu daje szansę na sondażowe odbicie. Tym bardziej że – jak słyszymy – ugrupowanie Hołowni jest w finansowym dołku. Współpraca z ludowcami pozwoliłaby mu zapewne nieco odciążyć budżet. Najważniejszym wyzwaniem pozostaje wytłumaczenie wyborcom, dlaczego świeża partia, która miała odmienić scenę polityczną III RP, wchodzi we współpracę z partią, która na tej scenie jest od samego początku. Jeśli to się nie uda, elektorat protestu, którego część przyciągał Hołownia, odpłynie do Konfederacji. Dlatego gdybym miał cokolwiek doradzać obu liderom, byłaby to właśnie koncentracja na tym zadaniu.

A co się stanie później? Wszystko zależy od… sondaży. Jeśli uda się osiągnąć poparcie na poziomie ok. 15 proc., w wyborach zobaczymy zapewne trzy listy opozycji: KO, Polska 2050 z PSL oraz lewicy. Jeśli wyborcy nie zostaną przekonani, a sojusz ludowców i Hołowni spadnie w okolice 8 proc. – czyli progu wyborczego, który musi przekroczyć koalicja, żeby wejść do Sejmu – wówczas będą możliwe dwa rozwiązania, jedno groźniejsze dla Hołowni, drugie dla Kosiniaka-Kamysza. W pierwszym politycy Polski 2050 wystartują z list PSL, dzięki czemu próg wyborczy spadnie do 5 proc. To jednak oznaczałoby kapitulację Hołowni i sprowadzenie go do poziomu Pawła Kukiza, któremu ludowcy także w krytycznym momencie podali pomocną dłoń. Kilka rozpoznawalnych nazwisk z Polski 2050 z łatwością da się przykryć na listach wieloma nazwiskami znanych lokalnie działaczy PSL. Rozwiązanie drugie to wspólny start obu partii z Koalicją Obywatelską pod hasłami anty-PiS. To ryzykowna droga dla przewodniczącego PSL, bo wiadomo, że ten pomysł ma przeciwników w partii. Hołownia także ryzykowałby uwiąd swojego ugrupowania. Ale łatwiej wytłumaczyć wyborcom wspólny start trzech partii niż konieczność wejścia w koalicję z PSL z pozycji petenta, a nie równego partnera. Wspólny start trzech partii sprzyjałby też lewicy, która mogłaby się wyraźnie odróżnić od sojuszu ugrupowań centro prawicowych.

Pole do wzrostu

Również samej Koalicji Obywatelskiej nie należy przedwcześnie skazywać na porażkę. Donald Tusk właśnie zakończył objazd województw śląskiego i opolskiego, a na spotkaniach nie musiał się martwić o frekwencję. Oczywiście pełna sala podczas kilku dyskusji nie musi świadczyć o determinacji większości wyborców. Ale tę potwierdzają wyniki sondażu dla OKO.press. „Spośród elektoratów wszystkich partii najbardziej zdeterminowany jest elektorat Koalicji Obywatelskiej” – czytamy w tekście Michała Danielewskiego. – „Wśród wszystkich osób, które deklarują głos na KO, aż 94 proc. mówi, że [na wybory – red.] pójdzie na 100 proc.”. Dla porównania w przypadku PiS twierdzi tak 89 proc. wyborców ugrupowania, lewicy – 81 proc., Polski 2050 – 72 proc., a PSL – 63 proc. Nawiasem mówiąc, jeśli takie wyniki potwierdzą inne badania, to to także powinien być sygnał dla Hołowni i Kosiniaka-Kamysza, że trzeba jak najszybciej wykonać ukłon w stronę swojego elektoratu.

Z tego samego sondażu dla OKO.press płyną inne ciekawe informacje. Sugeruje on m.in., że najbardziej zdeterminowaną grupą wyborców są starsi obywatele. Wśród osób powyżej 60. roku życia ponad 80 proc. twierdzi, że z pewnością pójdzie na wybory. W grupie 30–49-latków to mniej więcej połowa. PiS dominuje w grupach starszych, a zatem to z pozoru dobra wiadomość dla partii Kaczyńskiego. Z pozoru, bo jak zwraca uwagę Danielewski, starsi wyborcy mogą przecenić swoją determinację do udziału w wyborach. W 2019 r. frekwencja wśród Polaków powyżej 60. roku życia wyniosła 66,2 proc. – dużo mniej od wartości deklarowanych w sondażu. Oczywiście emeryci mogą być dziś bardziej zdyscyplinowani, ale i tu Danielewski ma wątpliwości, bo „większość bezpośrednich zachęt wyborczych dla najstarszych wyborców PiS zużył już w przeszłości”.

Tymczasem w grupach młodszych, gdzie największym poparciem cieszą się partie opozycyjne, zachodzi zjawisko odwrotne – deklarowana frekwencja jest zwykle niższa od faktycznej. O ile pewność co do udziału w wyborach zapowiedziała połowa respondentów w wieku 30–39 lat, to realna frekwencja w tej grupie w wyborach w 2019 r. wyniosła 60,3 proc. W przypadku 40–49-latków jest to odpowiednio 48 i 75,7 proc. Innymi słowy, Danielewski przekonuje, że opozycja ma jeszcze pole, by rosnąć, zaś PiS już nie.

A to przecież nie koniec potencjalnie problematycznych wiadomości dla partii rządzącej. Od pewnego czasu słyszymy o narastającym niezadowoleniu rolników wywołanym m.in. spadkiem cen zbóż. Nie wiemy też, jak społeczeństwo zareaguje przy urnach na wysoką inflację, ale wiemy, że w minionym roku podwyżki płac nie nadążyły za wzrostem cen, zaś średnie realne wynagrodzenia spadły po raz pierwszy od trzech dekad. GUS informuje też o powiększających się nierównościach. Te doniesienia podważają wiarygodność fundamentalnej obietnicy PiS – tej dotyczącej poprawy losu najuboższych i zapomnianych oraz spłaszczenia dysproporcji majątkowych.

W związku z tym rację ma, moim zdaniem, Tomasz Sawczuk, pisząc w „Kulturze Liberalnej”, że zasadniczym celem partii opozycyjnych powinno być odarcie Zjednoczonej Prawicy z szat „partii ludowej”, w których paraduje od lat. „Jeśli przyjąć w skrócie, że PiS-owi udało się wytworzyć podział polityczny na elity i lud, w którym przypada mu korzystna funkcja reprezentanta ludu” – pisze Sawczuk – „to na dłuższą metę (…) korzystnie dla opozycji byłoby przedstawiać się jako nowa partia ludu – aby stało się jasne, że powrót opozycji do władzy to dla ludzi bezpieczny scenariusz”. Elementem tego procesu powinno być też nakreślenie wizerunku PiS jako partii sytej elity uwłaszczonej na majątku państwowym, stawiającej interes własny nad interesem ludzi, i to w czasie, gdy zwykłym obywatelom żyje się gorzej. Na poparcie tej tezy opozycja ma zresztą coraz więcej danych.

Gdzie obrona jest najsłabsza

W najbliższych miesiącach poparcie dla poszczególnych ugrupowań może się więc jeszcze wielokrotnie zmienić. I także z tego względu dyskusja, która w największym stopniu zajmuje publicystów i dziennikarzy – czy stworzenie jednej listy pomoże czy zaszkodzi opozycji – nie ma większego sensu. Jeśli ktoś twierdzi, że wie na pewno, bo tak mówi wynik jednego czy drugiego badania, to po prostu się myli. Dzisiejsze sondaże, zwłaszcza te pytające o byty hipotetyczne, siłą rzeczy nie uwzględniają dynamiki kampanii. Czy Zjednoczonej Prawicy łatwiej byłoby atakować partie opozycyjne zebrane na jednej liście, czy rozbite na dwa lub trzy byty? Sądzę, że jedna lista jest celem łatwiejszym, bo wówczas niefortunna wypowiedź polityka jednej partii obciążałaby konto wszystkich, a różnice programowe – dotyczące polityki mieszkaniowej, podatkowej itd. – stają się poważnym problemem.

Wyniki sondaży dotyczących jednej listy są jednoznaczne: większość elektoratu opozycji ma taką preferencję. Nie chcę zabrzmieć cynicznie, ale to nie tak istotne, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Przyjmijmy, że 70 proc. wyborców danej partii popiera wspólną listę, a 30 proc. jest przeciw. Czy to znaczy, że taka lista jest oczywistym wyborem? Nie. W tym momencie trzeba sprawdzić intensywność tych preferencji. Czy te 70 proc. nie pójdzie do wyborów, jeśli wspólna lista nie powstanie? I odwrotnie: czy te 30 proc. nie pójdzie do wyborów, jeśli jednak zostanie stworzona? Innymi słowy, czy odpowiadając na potrzeby większości, nie stracimy mniejszości? Nie znam badań, które udzielałyby odpowiedzi na to pytanie.

Krótko mówiąc, nie jesteśmy w stanie wziąć pod uwagę wszystkich czynników wpływających na dynamikę poparcia w najbliższych miesiącach. Ale jednocześnie nie możemy – jak sześciolatki grające w piłkę – skupiać się jedynie na tym, gdzie piłka jest obecnie. Pozostaje nam więc próba przewidywania, gdzie może się znaleźć w najbliższym czasie. A partiom opozycyjnym kierowanie jej tam, gdzie obrona przeciwnika jest najsłabsza. ©℗

Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współtwórcą „Podkastu amerykańskiego”