Niektóre przekazy partyjne okazują się na tyle skuteczne, że traktuje się je jak prawdy niewymagające uzasadnienia.

Mimo że to tekst o Polsce, a nie Rosji, to od Rosji zacznę. Na marginesie międzynarodowego seminarium rozmawiałem niedawno z młodą Rosjanką. Kilka lat temu wyemigrowała do kraju Unii Europejskiej, gdzie pracuje dla amerykańskiego think tanku. To istotne o tyle, że nie pasuje do kategorii łatwowiernych odbiorców putinowskiej propagandy: ma swobodny dostęp do niezależnych zachodnich mediów, a instytucje, w których jest zatrudniona, aktywnie wspierają Ukrainę.
Kiedy jednak wymienialiśmy uwagi o wojnie, powiedziała, że bardzo chciałaby, żeby Putin utrzymał się przy władzy. Dlaczego? „Bo w przeciwnym razie kraj się rozpadnie, wybuchnie wojna domowa i sytuacja jeszcze się pogorszy”. Bała się o rodzinę, która została w Rosji. Po chwili dodała jednak, że sama już nie wie, czy to, co powiedziała, to jej własne poglądy, czy strach wpojony jej przez państwowe media. Straszenie chaosem na wypadek jakichkolwiek reform, a tym bardziej zmiany na szczytach władzy, to przecież stałe narzędzie w repertuarze rosyjskich propagandystów.
W dyktaturach, w których władza dysponuje monopolem informacyjnym, siła oddziaływania odgórnego przekazu jest tak wielka, że łatwo potrafi zamazać granicę pomiędzy tym, co obywatel myśli, a tym, co władza chciałaby, żeby myślał. Dopóki człowiek wie, że jakiś pogląd podziela cynicznie – dla własnych korzyści lub ze strachu – może go względnie łatwo porzucić. Kiedy jednak narzucone z zewnątrz przekonanie zinternalizuje, czyli przyjmie za własne, sam staje się narzędziem propagandy.

Prawdy objawione

A piszę o tym, bo zjawisko nie ogranicza się przecież do reżimów autorytarnych. Chociaż tam przybiera najbardziej widoczne i przerażające formy, to widać je także w demokracjach. I u nas nie brakuje poglądów przyjmowanych z góry. Część z nich to proste przekazy partyjne, które okazały się na tyle skuteczne, że zostały uznane za prawdy niewymagające uzasadnienia.
Tak jest np. z opiniami, że program 500+ zredukował ubóstwo lub przyniósł korzyści demograficzne. W tej pierwszej kwestii dane są co najmniej niejednoznaczne. Wskaźnik ubóstwa skrajnego w Polsce spadał już między 2014 a 2015 r., czyli zanim wprowadzono 500+. Następnie w 2018 r. poszedł w górę, by znowu spaść w 2019. W 2020 r., kiedy świadczenie obejmowało już wszystkich Polaków poniżej 18. roku życia, wskaźnik ubóstwa skrajnego wzrósł do poziomu 5,2 proc., czyli powyżej wartości z 2016 r., kiedy pieniądze przelewano tylko rodzinom z co najmniej dwójką dzieci. Nawet jeśli program pomógł wielu potrzebującym – co wydaje się oczywiste – to jego efekty okazały się krótkotrwałe. Nie wiemy też, czy podobnych rezultatów nie dałoby się osiągnąć mniejszym nakładem.
O zmienności preferencji powinni doskonale pamiętać tak politycy Platformy, jak i PiS. Sam Tusk w 2010 r. buńczucznie twierdził, że Platforma „nie ma z kim przegrać”. Pięć lat później przegrała wszystko, co było do przegrania.
To samo można powiedzieć o efektach demograficznych. Od szczytu w 2017 r. współczynnik dzietności nieustannie spada, a w 2021 r. osiągnął poziom 1,32, czyli niższy niż w 2016 r., kiedy program wprowadzono. Rozszerzenie wypłat na pierwsze dziecko nie zmieniło tego trendu. Pojawiają się głosy, że gdyby nie 500+, to wyniki byłyby jeszcze gorsze. Tego twierdzenia nie sposób jednak zweryfikować, bo nie przeprowadzono badań pilotażowych pozwalających porównać wskaźnik dzietności w społecznościach objętych i nieobjętych świadczeniem. Warto o tym pamiętać, zamiast powtarzać dominujące przekonania.

Wyżej nie podskoczą

Inną opinią, która w ostatnim czasie w dyskusjach politycznych zdaje się osiągać status prawdy niewymagającej uzasadnienia, jest teza o tzw. suficie Platformy, czyli maksymalnym poziomie poparcia, na jakie może liczyć Platforma Obywatelska – czy szerzej Koalicja Obywatelska – pod przewodnictwem Donalda Tuska. Twierdzenie to pada regularnie w popularnych podkastach politycznych, wypowiedziach komentatorów czołowych dzienników i portali, a także w prorządowych mediach. Problem polega na tym, że nie bardzo wiadomo, na jakiej podstawie je sformułowano.
Weźmy niedawny tekst prof. Marka Migalskiego, który ukazał się w „Rzeczpospolitej”. Politolog pisze o tym, jak rzekomo potężny jest elektorat negatywny lidera PO. A na poparcie swojej tezy przywołuje badanie pokazujące, że „większym niż on [Tusk] zaufaniem społecznym cieszy się… Jarosław Kaczyński!”. Zajrzałem do tego sondażu. Różnica pomiędzy obu politykami wyniosła 0,5 pkt proc. (33,8 proc. wobec 33,3 proc.), a zatem w granicach błędu statystycznego. Najwyraźniej to Migalskiemu nie przeszkadza.
W tym samym badaniu 56,4 proc. respondentów stwierdziło, że Kaczyńskiemu nie ufa. W przypadku Tuska było to 54,2 proc. Znów, to różnica niewielka, mieszcząca się w granicach błędu pomiaru. Jedyny wniosek płynący z tych wyników jest taki, że obaj politycy nie różnią się pod względem tego, jaki odsetek Polaków im ufa, a jaki nie.
Ale nawet gdyby jeden z nich miał wyraźną przewagę, warto pamiętać, że wskaźnik zaufania nie determinuje poparcia w wyborach. Tadeusz Mazowiecki czy Jacek Kuroń cieszyli się niemałym zaufaniem, ale władzy dzięki temu nie zdobywali.
Innym wyznacznikiem rzekomego sufitu Tuska był sondaż przeprowadzony w październiku 2021 r. przez IBRiS dla Onetu, w którym zapytano ankietowanych nie o to, na którą partię zagłosują, lecz na którą ewentualnie mogliby zagłosować. Szanse na to określali w kilkustopniowej skali. W ten sposób badanie miało określić limity poparcia dla poszczególnych partii.
Na pierwszym miejscu z łącznym poparciem (wyborcy „potencjalni” plus „neutralni”) na poziomie 43,6 proc. znalazło się Prawo i Sprawiedliwość. Na drugim – 41, 5 proc. – Polska 2050 Szymona Hołowni, a dopiero na trzecim – 34,6 proc. – Koalicja Obywatelska. W omówieniu wyników przeczytałem wniosek, że na zbliżenie wyniku do PiS i osiągnięcie pułapu poparcia gwarantującego samodzielne rządy większe szanse od Koalicji Obywatelskiej ma Polska 2050. Komentator Klubu Jagiellońskiego Sebastian Przybył, powielając tezę o „szklanym suficie” nad Tuskiem, stwierdzał, że „największym zagrożeniem dla formacji Kaczyńskiego nie jest dziś wcale Koalicja Obywatelska”, ale właśnie partia Hołowni. W tym czasie średnie poparcie dla KO – mierzone tradycyjnymi sondażami – wynosiło 26 proc., a dla Polski 2050 – 13 proc. Dziś to – według zbiorczych analiz portalu Politico.eu – odpowiednio 28 i 11 proc.
Sondaż Onetu faktycznie był intrygujący, ale przecież nie trzeba być wielkim znawcą polityki, aby wiedzieć, że o wyniku wyborów nie decyduje „potencjalne poparcie”, lecz realnie oddane głosy. A zatem obok deklarowanych sympatii równie ważna jest determinacja wyborców, która zaprowadzi ich do lokalu wyborczego. W historii nie brakuje polityków z potężnym elektoratem negatywnym, którzy mimo to odnieśli sukces. A działo się tak między innymi dlatego, że ich zwolennicy byli znacznie bardziej zdyscyplinowani i zmotywowani niż przeciwnicy.
Nie neguję, że ankietowani w sondażu Onetu odpowiadali szczerze, kiedy stwierdzali, że rozważyliby głos na partię Hołowni. Ale o wyniku wyborów decydują działania, nie rozważania. Można mieć fantastyczny potencjał i nigdy go nie zrealizować.

Elektorat wciąż się zmienia

Chcę zostać dobrze zrozumianym – nie twierdzę, że Koalicja Obywatelska wygra następne wybory. Nie mogę wykluczyć, że na skutek błędów, wewnętrznych sporów czy skandali popularność partii Tuska gwałtownie się załamie. Ale nie mamy też żadnych mocnych podstaw do twierdzenia, że obecny poziom poparcia to maksimum tego, co lider PO może dla swojego ugrupowania uzyskać. Sympatiami politycznymi nie rządzą prawa fizyki. Preferencje elektoratu zmieniają się na skutek zmieniających się okoliczności, ale także zmiany składu tegoż elektoratu – co roku ubywają nam setki tysięcy wyborców, a prawo głosu zyskują tysiące nowych.
O zmienności preferencji powinni doskonale pamiętać tak politycy Platformy, jak i PiS. Sam Tusk w 2010 r. buńczucznie twierdził, że Platforma „nie ma z kim przegrać”. Pięć lat później przegrała wszystko, co było do przegrania, a w połowie 2020 r. wydawało się, że pewnym krokiem zmierza do upadku. Dziś cieszy się zdecydowanie największym poparciem wśród partii opozycyjnych. Owszem, nie zmienia się ono od kilku miesięcy, ale to jeszcze nie oznacza, że nad partią wisi niemożliwy do przebicia sufit. To w najlepszym razie opinia politycznych przeciwników Tuska, a nie zweryfikowana teza.
Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współautorem „Podkastu amerykańskiego”