Była siódma rano, gdy Ostapczukowa wstała, ubrała się i wyszła na podwórko. Kurnik ma mały, a kur ponad 40, więc stara się je jak najszybciej wypuścić, żeby się nie męczyły w tej ciasnocie.
O siódmej jest już widno i jeszcze cicho, bo samochodów na drodze biegnącej przez Szymki o tej porze jak na lekarstwo. Od razu więc usłyszała głosy. Najpierw pomyślała, że ktoś ich odwiedził. Spojrzała na bramę, ale nikogo nie było. Głosy jednak nie milkły. Dopiero po chwili zorientowała się, że dobiegają z parnika.
Parnik jest zbudowany z pustaków. Ma trzy na cztery metry i kryje w sobie robocze ciuchy, karmę dla kur, wiadra, szpadle. Drzwi do niego są zawsze otwarte, bo nawet gdyby ktoś chciał, to nie miałby z niego co wynieść. Zresztą tu wszyscy się znają, a sąsiad sąsiada przecież nie okradnie. Tego ranka jednak drzwi były przymknięte. Ostapczukowa podeszła dwa kroki, żeby lepiej słyszeć głosy, i już wiedziała, że tego dnia oprócz zwykłej zawartości parnik kryje w sobie jeszcze „ciapatych”. Tak tu mówią o tych, którzy nielegalnie przekraczają granice. Tak ich nazywają, po prostu. Bez złych intencji.
Skąd wiedziała, że to oni? Nie trzeba być jasnowidzem. Od miesiąca dzień w dzień można ich spotkać w Szymkach, Cisówce, Jałówce czy Zaleszanach. Idą od strony białoruskiej granicy, czasem w kilka osób, czasem w kilkanaście, a ostatnio nawet w dużych grupach, po kilkadziesiąt. Dorośli i dzieci. Jak czarni, to z Afryki, jak śniadzi, pewnie z Iraku albo Syrii. Jednym słowem kolorowi, znaczy się ciapaci. Ostapczukowa nie sprawdzała, jacy konkretnie schowali się w parniku. Pobiegła do domu, żeby syn zadzwonił po wopistów, jak z przyzwyczajenia mówi na pograniczników.
Koczowiska
Domy omijają, chociaż zdarza się, że poproszą kogoś o wodę. Czasem też przykucną gdzieś we wsi i przebiorą się w suche ubrania. Ostatnio w Szymkach rozłożyli się na skrzyżowaniu dróg, pod krzyżem. Posiedzieli chwilę, nakarmili dzieci. Pozostały po nich przemoczone spodnie, swetry, buty, rękawiczki. Mokrych rzeczy nie zabierają, bo i tak nie mają ich gdzie wysuszyć.
Śpią po lasach, na rozłożonych plandekach, w szałasach naprędce skleconych z gałęzi. W zagajniku, kilkaset metrów od domu Ostapczuków, takich koczowisk jest kilkanaście. Jedne mniejsze, inne większe, od razu widać, gdzie spała grupa, a gdzie dwie, trzy osoby. Łatwo też poznać, którzy nie mieli szczęścia do pogody. Po deszczowych nocach pod szałasami zostają mokre ubrania, porzucone śpiwory, buty, dziecięce przytulanki, resztki jedzenia. Białoruskie napisy na opakowaniach po ciastkach, batonach, jogurtach i sokach nie pozostawiają wątpliwości, skąd przyszli.
Deszcz i zimno sprawiają, że od czasu do czasu podejmują ryzyko i próbują spędzić noc pod dachem. Syn Ostapczukowej słyszał o grupie, która weszła do starej szkoły, w której dawno temu kończył osiem klas. Budynek od ponad 20 lat stoi pusty, bo w okolicznych wsiach rodziło się za mało dzieci i szkoła zamknięta. Delikatnie wyjęli jedno okno z zawiasów i weszli do środka. Rano wyszli, włożyli okno na swoje miejsce i poszli dalej. W taki sam sposób weszli do domku letniskowego w Szymkach, w którym od jesieni do wiosny nikogo nie ma. Napalili w piecu, zjedli coś, przespali się i nad ranem zniknęli. Nikt nigdy nie słyszał, żeby coś ukradli albo zniszczyli.
W parniku i tak nie było niczego do zniszczenia, więc Ostapczukowa na razie nie zbliżała się do niego. Cierpliwie czekała na wopistów. Przyjechali po trzech godzinach. Dopiero wtedy odważyła się zerknąć do środka. Siedzieli na podłodze, na jej starych, brudnych roboczych ubraniach, które rzucili na beton, żeby było choć trochę cieplej i wygodniej. Między nimi spały dzieci, czworo, może pięcioro. Było ich tylu, że ledwo się w parniku mieścili.
Pogranicznicy powiedzieli, że muszą zaczekać na ciężarówkę, żeby zabrać wszystkich. A że kury już porządnie zgłodniały, poprosiła ich, żeby wynieśli z parnika wiadro z namoczonym chlebem. Wynieśli. Ostapczukowa zajrzała do środka i zdziwiła się, bo zamiast pięciu bochenków znalazła dwa. Trzy musieli zjeść. Trudno w to uwierzyć, ale codziennie przygotowuje dla kur tę samą porcję, więc nie mogła się pomylić. Wopiści jakieś jedzenie przynieśli, ona sama zaniosła paczkę ciastek, ale bardzo głodni chyba nie byli, bo jak już pojechali, weszła i znalazła na podłodze rozdeptaną tabliczkę czekolady. I reklamówkę ze strzykawkami, chyba z insuliną. Oddała ją wopistom.
Policzyła ich dokładnie, kiedy wsiadali do ciężarówki. Naliczyła siedemnaścioro. Wychodzili z parnika spokojnie, zmęczeni, zrezygnowani. Nie wiadomo, ile dni błąkali się po lasach. A do tego jeszcze dzieci. Te najmniejsze wynosili na rękach, nieco większe szły same. Niby ciepło ubrane, bo wszystkie w kurtkach, ale deszcz pada, a tu jedno bez czapki, z gołą główką, drugie niezapięte, trzecie z gołymi nóżkami, bez skarpet. Aż powiedziała synowi, żeby poszedł do domu i przyniósł te nowe, które niedawno sobie kupiła, na pewno się im przydadzą. Ale odjechali, zanim je znalazł.
Pełnomocnictwo
Hassan i jego trzech synów (8, 10 i 14 lat) oraz córka (13 lat) są irackimi Kurdami. Tułają się po lasach okalających Zalew Siemianówka przez cztery dni. W Starej Łuplance, jakieś 5 km od granicy, znajdują ich pracownicy Fundacji Ocalenie. Są wyziębieni i głodni, ale i tak w dużo lepszym stanie niż inni, którzy mieli do czynienia z białoruskimi pogranicznikami. Polacy będą mili i kulturalni. Przynajmniej do czasu.
Rodzina Hassana jak tysiące innych migrantów z krajów Bliskiego Wschodu i Afryki próbuje wydostać się ze strefy, którą z obu stron blokują wojska, zasieki i nowoczesne technologie nadzoru. Nikt nie wie, ilu takich jak oni „zawrócono do linii granicy państwowej” - tak rozporządzenie ministra spraw wewnętrznych określa praktykę „odpychania” (push-back) na Białoruś. Gdy Hassan dowiaduje się, że może u nas poprosić o azyl, długo się nie zastanawia.
Aktywiści nie drążą, jakie dalsze plany ma rodzina, kiedy spotykają ją po raz pierwszy. Nigdy tego nie robią. Dają migrantom ciepłe jedzenie, picie, koce, ubrania, opatrują rany. Pytają, w jakiej są sytuacji. Zawsze mają przy sobie formularze pełnomocnictwa do ubiegania się o azyl. - Nie jest naszą rolą dociekanie, czy te osoby znalazły się w Polsce legalnie, czy nielegalnie, dokąd chcą jechać. Informujemy, jakie mają możliwości prawne, skoro przebywają na terenie naszego kraju, że mają prawo złożyć wniosek o ochronę międzynarodową. Dzwonimy do tłumacza, który wyjaśnia, z czym się to wiąże i jak przebiega postępowanie - mówi Karolina Szymańska z Fundacji Ocalenie.
Hassan podpisuje pełnomocnictwo. Rozumie, że zabierze ich Straż Graniczna i że w jej placówce będą czekać na dalsze czynności. Tak to wygląda, jeśli funkcjonariusze działają zgodnie z procedurami. Bo zdarzają się przypadki, że migranci nigdy na miejsce nie docierają.
Karolina dzwoni do straży, ale kiedy mówi, że reprezentuje rodzinę, która chce wystąpić o azyl, w odpowiedzi słyszy, że mają dużo pracy i musi czekać. Nie jest pewna, czy w ogóle przyjadą. Wieczór jest przeraźliwie zimny. Aktywiści odpalają samochód i pakują ojca z dziećmi do środka, żeby się choć trochę ogrzali. Najpierw zjawia się dwóch terytorialsów. Po nich - ponad 2 godz. od zgłoszenia - busem dociera na miejsce para pograniczników. Jak zwykle w mundurach i czarnych kominiarkach. Nie legitymują się, tylko szybko informują, że przyjmują deklarację zamiaru ubiegania się o ochronę - to formalny warunek wszczęcia procedury uchodźczej. Aktywistów nie dziwi już, że funkcjonariusze na służbie się nie przedstawiają, bo tak jest prawie zawsze.
Tym razem przynajmniej nie udają, że nie widzą podsuwanych im dokumentów i nie słyszą, że migranci chcą prosić o azyl. - Zwykle wygląda to tak, że musisz biegać za strażnikiem, bo on się nawet nie zatrzyma, żeby na ciebie spojrzeć - mówi Karolina. Zdarzyło się, że na oczach wszystkich pogranicznik pełnomocnictwo po prostu podarł.
Z rodziną Hassana funkcjonariusze obchodzą się uprzejmie, co nie jest regułą, przeważnie są obcesowi i opryskliwi. - Agresywnym tonem mówią, że nie mają obowiązku udzielania nam jakichkolwiek informacji o tych ludziach. Za każdym razem, kiedy pytamy, dokąd ich zabierają, spotykamy się z milczeniem. Totalna cisza. Mimo że jako pełnomocnicy mamy prawo takie rzeczy wiedzieć - podkreśla Karolina.
Drut
Jeszcze pół roku temu 418-kilometrowa granica z Białorusią była jednym z najspokojniejszych odcinków na krańcach Unii Europejskiej. Podlaska straż informowała głównie o przemycie papierosów albo ostrzegała nieuważnych wielbicieli Puszczy Białowieskiej, którzy przekraczali granicę, nawet o tym nie wiedząc. W całym 2020 r., kiedy kontrole nasiliły się przez COVID, funkcjonariusze zatrzymali niespełna 900 osób, które nielegalne przedostały się do Polski z Białorusi. W czasach przedpandemicznych liczba ta oscylowała wokół 2 tys. rocznie - znacznie mniej niż na odcinku ukraińskim, dłuższym tylko o 12 km. Tam w ostatnich latach przed wirusem strażnicy łapali 15-16 tys. nielegalnych imigrantów.
Po stronie białoruskiej niemal na całej długości granicy biegnie sistema, czyli podwójny system zasieków i pasów zaoranej ziemi, dzieło radzieckiej myśli inżynieryjno-wojskowej. Za czasów ZSRR taka linia rozciągała się od Bałtyku do linii Bieszczad. W latach 90. umocnienia zostały rozebrane na odcinku litewskim i w dużej mierze ukraińskim, co - jak się uważa - znacząco przyczyniło się tam do natężenia przestępczości granicznej, w tym nielegalnych migracji. Białoruski fragment sistemy odstraszał dotąd dość skutecznie.
- Po naszej stronie jest z kolei kilkumetrowy pas orny, który był codziennie sprawdzany przez patrol albo środki latające. Jeśli pas był utrzymywany i monitorowany, to każde przejście było natychmiast widoczne. I to zabezpieczenie było wystarczające - mówi były wysoko postawiony funkcjonariusz Straży Granicznej.
Według informacji ministra obrony narodowej Mariusza Błaszczaka na granicy z Białorusią służbę pełni dziś prawie 6 tys. żołnierzy. Wspierają około 4,5 tys. funkcjonariuszy z podlaskiego i nadbużańskiego oddziałów Straży Granicznej.
- A i tak nie ma dnia, żeby nie było 600-700 prób nielegalnego przekroczenia granicy. Usiłujemy pokazać wszystkim, że poradzimy sobie z problemem sami. Ja myślę, że sami poradzimy sobie przez dwa, trzy miesiące. Jeśli parcie i nękanie będą się ciągnąć przez pół roku, to nastąpi u nas zmęczenie materiału. Płotu jeszcze nie będzie, drut ludzi nie powstrzyma, kto ma przejść, to przejdzie - mówi były funkcjonariusz.
Przed placówką pograniczników w Michałowie leży drut kolczasty żyletkowy. Jest go tyle, że aż kłuje w oczy. Jego producenci zapewniają, że jest odporny na cięcie prostymi narzędziami i zginanie, a żyletki uniemożliwiają przejście osoby niepożądanej lub zwierzęcia. Tego, który zwieziono do Michałowa, wystarczy na ustawienie 25 km zasieków, może trochę więcej. W sumie drut żyletkowy ma chronić polsko-białoruską granicę na długości ponad 180 km.
Do ustawiania go i „ujawniania imigrantów”, czyli tropienia ludzi po lasach, ściągnięto nad granicę wojsko i terytorialsów. Żołnierze chodzą w mundurach bez żadnych dystynkcji i oznaczeń. Nie mogą powiedzieć, skąd przyjechali, jak się nazywają i jaki mają stopień. - Sprawa bezpieczeństwa - mówi jeden z nich.
Wyszedł na papierosa. Za chwilę wsiądzie do samochodu i pojedzie na granicę. Ile metrów, a może kilometrów drutu dziś rozciągną?
- To zależy - ostrożnie cedzi słowa.
- Od czego?
- Od terenu i tego, ile osób pracuje.
- A ile kilometrów już ułożyliście?
- Mogę powiedzieć, że ogrodzenie jest na ukończeniu.
Nie jest zbyt rozmowny, ale przyznaje, że służba w Michałowie nie jest lekka. W dzień ustawianie zasieków, w nocy patrole. Nie ma kiedy porządnie się wyspać.
- Zawsze kogoś łapiecie?
- Naturalnie - uśmiecha się. - Proszę nie pytać „czy”, tylko „jak wielu”.
- To jak wielu łapie jeden nocny patrol?
- Oglądacie telewizję?
- Oczywiście, ostatnio mówiono o ponad 700 osobach zatrzymanych na próbie nielegalnego przekroczenia granicy w ciągu doby.
- Na mnie ta liczba nie robi najmniejszego wrażenia. Jeśli oglądaliście zdjęcia z lotniska i dworców kolejowych w Mińsku, to widzieliście tłumy, które wcześniej czy później się u nas zjawią. Albo już tu są.
Na pytanie, co robią z ludźmi, których złapią, mówi, że reguluje to rozporządzenie ministra spraw wewnętrznych i administracji.
- Czyli push-back? Wywozicie ich z powrotem za granicę?
Uśmiecha się, gasi papierosa.
- Tego też nie mogę powiedzieć.
Azyl
Nikt nie rozumie, dlaczego jedni cudzoziemcy mogą złożyć wniosek o azyl, a inni są wywożeni do białoruskiego lasu. Nikt nie wie, według jakiego klucza działają funkcjonariusze. Jaką logiką się kierują. Niedawno Fundacja Ocalenie wezwała Straż Graniczną do 13-osobowej grupy koczującej w lesie koło Narewki. Byli to iraccy Kurdowie (wśród nich kobiety i dzieci), którzy zamierzali wystąpić w Polsce o ochronę. Już po pół godzinie przyjechał wojskowy star z zaklejoną rejestracją (to też norma). Wysiadło ośmiu mężczyzn. Wszyscy w nieoznakowanych mundurach i kominiarkach, z długą bronią. Nie było z nimi żadnej rozmowy. Nie jest nawet pewne, czy byli ze straży. Wysłuchali wygłoszonej przez pełnomocniczkę formułki, załadowali migrantów do ciężarówki i oznajmili, że wiozą ich do swojej placówki w Narewce.
Ludzie z fundacji pojechali za nimi, ale gdy dotarli na miejsce, po Kurdach nie było śladu. Zadzwonili na dyżurkę, zostali odesłani do rzecznika prasowego. Niczego się nie dowiedzieli. Po paru dniach osoba z zaginionej grupy przesłała Karolinie SMS, że znów są na Białorusi. Przemarznięci, głodni, rozgoryczeni. Nie pojmowali, dlaczego ich odesłano, przecież złożyli papiery. Pisali: „Please, madame, I don’t want to go to the jungle”. Było w tym coś tragikomicznego.
Z danych Urzędu ds. Cudzoziemców (UdSC) wynika, że od początku września o ochronę międzynarodową w Polsce wystąpiło 520 obywateli Iraku. Więcej wniosków w tym okresie złożyli tylko Afgańczycy - 688, ale część z nich to osoby ewakuowane przez Polskę po przejęciu władzy przez talibów. Pośród starających się o azyl, którzy dotarli do nas przez białoruską granicę, jest też m.in. 43 Tadżyków, 36 Somalijczyków, 28 Syryjczyków i 16 Irańczyków. W strzeżonych ośrodkach Straży Granicznej przebywa ok. 1,6 tys. osób w takiej sytuacji.
Zgodnie z prawem szef UdSC ma sześć miesięcy na wydanie decyzji, czy ochrona komuś przysługuje, czy nie. Już kilka lat temu NIK alarmował, że średni czas oczekiwania dochodzi do 14,5 miesiąca. Bywały przypadki, że sprawy ciągnęły się w pierwszej instancji przez ponad dwa lata (od decyzji szefa UdSC przysługuje odwołanie).
Aktywiści przyznają, że wiele osób, które spotykają, chce się dostać dalej, na Zachód. Tam mają rodziny, przyjaciół, kontakty. Z Polską nic ich nie łączy. Nie chcą się tu ubiegać o status uchodźcy, bo to automatycznie odbiera im możliwość złożenia wniosku w innym państwie strefy Schengen, które było właściwym celem ich podróży. - Oni czasem wyobrażają sobie, że my im pomożemy wyjechać do Niemiec. Dostajemy informacje, że Białorusini po prostu podwożą ich pod granicę i mówią: „Tam jest Unia Europejska, idźcie”. I oni idą. Trafiają na zasieki, patrole. Są push-backowani to w jedną, to w drugą stronę. Taki ping-pong - mówi nam pracownik jednej z organizacji pomagającej migrantom (prosi o anonimowość).
Ale im częściej są przepychani, tym chętniej decydują się u nas złożyć wniosek o azyl. - Mają po prostu dość. Są gotowi zrobić wszystko, byle nie trafić znowu do lasu. Do Polski ich nie wpuszczają, z Białorusi nie wypuszczają. Osoby, które nie były push-backowane, nie mają świadomości, co je czeka - mówi aktywista. - Migranci opowiadają nam, jak okrutnie są traktowani na Białorusi. Bici, okradani. Pogranicznicy zabierają im telefony, łamią karty SIM, szczują psami. Dużo osób ma rany cięte na twarzy, szyi, rękach. To ślady po przepychaniu przez drut żyletkowy. W którymś momencie złożenie wniosku w Polsce staje się dla nich jedyną szansą, by pozostać w Unii Europejskiej. Nawet jeśli na początku oznacza to pobyt w zamkniętym ośrodku. Później ewentualnie mogliby się starać wyjechać w ramach łączenia rodzin. Zweryfikowanie, czy ta ochrona im się należy, jest rolą urzędników i sądu, a nie nocnego patrolu w lesie.
Powrót
Sprawa azylowa Hassana i jego dzieci toczy się ekspresowo i równie szybko kończy. Przesłuchanie zostaje wyznaczone na poniedziałek. Ma pomóc ustalić, czy powrót do Iraku mógłby narazić rodzinę na prześladowania lub inną poważną krzywdę. To warunek przyznania ochrony.
Hassan z Karoliną siedzą przy biurku funkcjonariusza Straży Granicznej, tłumaczenie odbywa się przez telefon. Mężczyzna nie sprawia wrażenia przestraszonego ani sfrustrowanego. Spokojnie wyjaśnia, że jest głównym opiekunem dzieci. Jego żona została w Iraku, od dłuższego czasu są w konflikcie. Przyznaje, że do ucieczki z kraju popchnęły go czynniki ekonomiczne. Zrobił to głównie dla dzieci, chciał, by miały więcej możliwości, lepszą przyszłość. Zaprzecza, by w kraju groziło im prześladowanie. - Czy nadal zamierza się pan zatem ubiegać o ochronę międzynarodową w Polsce? - dopytuje funkcjonariusz. - Nie.
Karolina prosi tłumacza, by poinformował mężczyznę, z czym się to wiąże. Hassan słucha, potakuje. Zapytany, czemu powiedział pełnomocniczce, że chce złożyć wniosek, odpowiada, że był strasznie zmęczony. Karolina jakoś to rozumie. W lesie, w zimnie, na ziemi, w oczekiwaniu na Straż Graniczną - to nie są warunki do podejmowania decyzji o poważnych konsekwencjach dla życia i bezpieczeństwa.
Nie rozumie za to przytyków i zjadliwych uwag funkcjonariusza. „Czy uważa pani, że to jest normalna sytuacja, kiedy ojciec z czwórką dzieci decyduje się na taką podróż?”. Pełnomocniczka odpowiada mu, że nie jest jej rolą oceniać, co normalne, a co nie. Tak samo jak nie jest to rolą funkcjonariusza państwowego.
Strażnikowi puszczają hamulce. Wyrzuca Karolinie, że wybierają sobie ludzi i zmuszają ich do podpisywania pełnomocnictw. Że robią to dla sławy, chcą się wylansować na kryzysie. Że zamiast męczyć strażników, powinni ich zrozumieć. Są przeciążeni, też mają dosyć tej sytuacji. A poza tym we wrześniu zostało wydane rozporządzenie i to, co robią, jest legalne.
Wszystko trwa 40 min. Hassan zostaje poinformowany, że muszą wrócić do Iraku. Mają na to trzy miesiące. Po paru dniach strażnicy przewożą rodzinę do strzeżonego ośrodka dla cudzoziemców w Czerwonym Borze.
Straż Graniczna podała w czwartek, że w październiku powstrzymała 11,3 tys. cudzoziemców, którzy próbowali nielegalnie przedostać się do Polski, od początku roku - prawie 30 tys. Nie ujawnia, ile z tych osób w rzeczywistości wypchnięto z naszego terytorium na Białoruś, a ile złapano, gdy usiłowały sforsować ogrodzenie.
Jeszcze pół roku temu 418-kilometrowa granica z Białorusią należała do najspokojniejszych na krańcach Unii. Pilnował jej Łukaszenka
Nikt nawet nie próbuje zgadywać, ilu migrantom udaje się uciec w głąb UE. Sądząc jedynie po liczbie tych, którzy dotarli do granicy polsko-niemieckiej, wydaje się, że dużo. Od początku sierpnia służby naszego zachodniego sąsiada zatrzymały ponad 4,3 tys. nielegalnych migrantów podróżujących z kierunku białoruskiego. Głównie Irakijczyków, Syryjczyków i Jemeńczyków. Tylko w ostatni weekend było prawie 500 takich osób. Policyjny związek zawodowy (Gewerkschaft der Polizei) reprezentujący 181 tys. niemieckich mundurowych zwrócił się nawet do ministra spraw wewnętrznych Horsta Seehofera o wprowadzenie tymczasowych kontroli na granicy z Polską. Zdaniem policjantów grozi im powtórka z kryzysu uchodźczego z 2015 r.
Sąsiad
Pani Basia, która mieszka w objętej stanem wyjątkowym Białowieży, zdążyła się do kontroli przyzwyczaić. Jest sprawdzana na każdym kroku. Na ulicy, w sklepie, w parku, na spacerze. Pamięta, żeby zawsze mieć przy sobie dowód osobisty, nawet gdy jest z dzieckiem na placu zabaw, bo tam też kontrolują. Zatrzymują samochody i autobusy. Oglądają dokumenty, zaglądają do bagażników. Nawet do lasu nie bardzo można chodzić, bo obstawiony mundurowymi. - Nikt tego nie rozumie: tylu jest tu żołnierzy, tyle policji. W bród. A oni i tak przechodzą. Codziennie. Wczoraj przy Hotelu Żubrówka siedziała grupka. Co prawda zaraz podjechała do nich Straż Graniczna, bo pewnie ktoś zameldował. Ale jakim cudem tu dotarli?
Zaskoczony nie jest Marek Nazarko, burmistrz Michałowa i były policjant. - Tu przez lata było tak, że granicy pilnował Łukaszenka. To jemu zależało na jej szczelności, bo nie chciał, żeby mu obywatele pouciekali. My nie musieliśmy nic robić. Teraz, kiedy postanowił zalać nas migrantami, nic nie musiał robić. Wystarczyło, że przestał pilnować.
- Białorusini pilnowali granicy, żeby im ktoś nie uciekł: opozycjoniści, przestępcy, a niekoniecznie, żeby nikt nie wszedł - potwierdza były funkcjonariusz Straży Granicznej. - Podchodzili do tego tak: trzeba zrobić wszystko, by złapać. A jak się nie zdążyło, to trzeba się było dogadać z sąsiadem. Mieliśmy rozwinięte kontakty, komunikowaliśmy się, uzgadnialiśmy. Białorusini przekazywali nam nawet informacje, w jakim rejonie coś się przerwało. Tak wygląda normalna współpraca na granicy. I tak to działało jeszcze pół roku temu. Teraz nie działa, a nie ma nic gorszego niż złe stosunki z sąsiadem.
Przemyt
W Białowieży wszyscy się znają, więc każdy obcy od razu rzuca się w oczy. Pani Basia szła do sklepu, gdy zobaczyła młodego, zarośniętego człowieka z foliowymi reklamówkami w ręku. Chował się za drzewem. Zwolniła, zaczęła go obserwować. W pewnym momencie podjechał samochód, wysiadła z niego kobieta i podeszła do obcego. Auto pojechało dalej. Pani Basia weszła do sklepu, stanęła przy drzwiach i obserwowała dalej. Nie minęła minuta, gdy samochód zawrócił, zatrzymał się, kobieta wsiadła do niego razem z obcym i szybko odjechali. Pani Basia wolała nie patrzeć na rejestrację. Lepiej nie wiedzieć za dużo.
- Przemyt to dobrze zorganizowany proceder, więc kiedy migranci znajdą się już po naszej stronie, czekają na nich kierowcy i busy gotowe przewieźć ich pod niemiecką granicę - mówi Konrad Sikora, zastępca burmistrza w Michałowie.
W poprzedni poniedziałek, kilka kilometrów od Białegostoku, volkswagen zderzył się z ciężarówką. Jeden z pasażerów samochodu osobowego zginął, trzy osoby zostały ranne. Wcześniej kierowca volkswagena, obywatel Syrii, nie zatrzymał się do kontroli. Prokuratura postawiła mu trzy zarzuty: spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym, niezatrzymanie się do kontroli i pomocnictwo w nielegalnym przekroczeniu granicy. Jego pasażerami okazali się imigranci, również obywatele Syrii.
- Co chwila słyszymy komunikaty, że zatrzymano u nas kolejną grupę przestępczą, która odbiera ludzi spod granicy i wywozi w głąb - mówi były funkcjonariusz Straży Granicznej. - A ile takich samochodów przechwytujemy? Przecież nie kontrolujemy wszystkiego, co się na granicy przemieszcza. Poza tym ci po drugiej stronie to też nie laicy. To są ludzie, którzy przerzucali całe grupy na południu Europy. Różnica jest taka, że tu przyjeżdżają po ludzi znajomi czy rodzina. Ale idą w zasadzie te same nacje, przed sześcioma laty też były przede wszystkim Syria, Afganistan i Afryka. Idą do swoich diaspor. Dlatego nie traktują naszego kraju jako miejsca, w którym chcą pozostać.
Na grupach w mediach społecznościowych rodziny i znajomi zaginionych na polsko-białoruskiej granicy rozpaczliwie wypytują, czy ktoś słyszał o ich bliskich. Są tacy, którzy przyjeżdżają do Hajnówki czy Narewki i sami ich szukają. Jak Irakijczyk, który dwa tygodnie temu trafił do Michałowa. Był pobity, zmarznięty i bez dokumentów, bo napastnicy zabrali mu wszystko. Chciał pomóc bliskim, którzy próbowali przekroczyć granicę białorusko-polską i dotrzeć do Niemiec. Przepędzani z jednej strony na drugą, błąkali się po lasach. W Michałowie nakarmili go, opatrzyli i po potwierdzeniu jego tożsamości odprowadzili na pociąg do domu. Był pierwszą osobą, która skorzystała z otwartej w gminie ogrzewalni. - Otworzyliśmy ten punkt po tym, jak Michałowo w całej Polsce zaczęto kojarzyć z wywiezionymi za granicę irakijskimi dziećmi - tłumaczy Konrad Sikora. - Chcemy pokazać, że wszyscy, którzy potrzebują pomocy, mogą na nią liczyć. W ciągu kilkunastu dni ogrzewalnia zapełniła się przysyłanymi z całego kraju darami dla migrantów. Od śpiworów przez ubrania, plecaki, po soki i konserwy. Na specjalnie założone konto dotąd trafiło już około 140 tys. zł.
Pies
- Wiemy, skąd ci ludzie idą. Wiemy, że wiele ich decyzji wynika ze strachu i przekonania, że u siebie nie dostaną takich szans jak na Zachodzie. Myślimy, że jak postawimy mur, to się wszyscy od niego odbiją. To krótkowzroczne. Przecież oni zaczną szukać możliwości wejścia w innym miejscu. Kiedy Węgrzy zbudowali swój płot, masy ludzi szły wzdłuż niego i wchodziły od strony chorwackiej. Szlak się wydłużył, podróż stała się bardziej kosztowna i niebezpieczna, ale ludzie wciąż szli - mówi były funkcjonariusz Straży Granicznej.
Do kolegi Ostapczuka przyszli rano, przed dziewiątą. Najpierw zobaczyła ich jego żona, przez okno. Szczerze mówiąc, spodziewała się, że mogą się zjawić, bo mąż nie raz i nie dwa widział ślady stóp na polu. Nikt z miejscowych nie chodzi przez pola, więc to musieli być oni. Ale kiedy stanęli przed furtką, zrobiło się jej nieswojo. Było ich trzech, na oko 15-, 16-latków. Może chcieli wejść do budynku, ogrzać się, a może do samochodu, który stał kilka metrów od bramy. Nie wiadomo, bo nie weszli, przestraszyli się psa. Pies niegroźny, ale duży, robi wrażenie.
Kiedy przyjechali strażnicy, spomiędzy brzóz, które rosną tuż za ich płotem, wyszli inni - mężczyźni, kobiety, dzieci. Naliczyła 12. Musieli kryć się w krzakach, bo ich nie widziała. Kiedy kilka dni później pies zaszczekał, mąż wyszedł i usłyszał płacz dziecka w lesie. Bali się sprawdzić, kto tam jest, bo było tuż przed północą.
Sama ma dwoje dzieci - trzyletnie i trzymiesięczne - i na myśl, że mogłaby z nimi w taką pogodę tułać się po obcym kraju, spać w zimnym, ciemnym lesie, robi jej się słabo. Właśnie dzieci jej najbardziej szkoda. Bo dorośli wiedzą, na co się porywają i co ryzykują. Ich sprawa. Ale decydować za dzieci? Chodzić po lesie, bagnach, przebierać się w rowach, spać w krzakach? Jak tu się schować przed deszczem, jak ogrzać, zjeść ciepły posiłek? Strach pomyśleć, co muszą czuć, kiedy tak przeganiają ich z jednej strony granicy na drugą.
Ostapczukowa też czasem pomyśli o swoich Irakijczykach. Co się z nimi stało? Czy dzieciaki są już bezpieczne, czy wciąż błąkają się po lesie? I chociaż po tym, jak zobaczyła ich z bliska, wie, że ci z dziećmi, których można spotkać w okolicznych wsiach, krzywdy nikomu nie zrobią, to jakiś strach w niej pozostał. Bo może nie wszyscy są tacy. Więc jak kilka dni później zobaczyła trzech młodych, jak szli wzdłuż drogi, a potem skręcili w stronę jej posesji, zamknęła bramę i schowała się w domu. I teraz, jak zostaje w nim sama, zamyka drzwi na klucz, chociaż wcześniej nigdy tego nie robiła. A na noc to już mus, chociaż syn się z niej śmieje. Ale ona wie swoje. Co z tego, że w telewizji mówili, że Łukaszenka nie wpuszcza już na Białoruś samolotów z Iraku i że teraz będzie spokojniej? Pies, który od miesiąca szczeka po nocach, wciąż nie chce się uspokoić. Póki szczeka, ona będzie zamykać. Bo pies wie lepiej, czy spokój już nastał. ©℗
Imiona i nazwiska niektórych bohaterów zostały zmienione