Los Krajowego Planu Odbudowy splata się coraz mocniej ze spięciem z Brukselą w sprawie wykonania orzeczeń TSUE dotyczących Izby Dyscyplinarnej.

Co najmniej do września UE może opóźnić zgodę na polski Krajowy Plan Odbudowy. Rząd oskarża Komisję Europejską o polityczne motywacje, ale jednocześnie chce zmniejszyć napięcie w relacjach z Brukselą po wyrokach europejskiego trybunału.

Dziś ministrowie gospodarki i finansów krajów UE (ECOFIN) mają zatwierdzić cztery kolejne plany odbudowy – dla Słowenii, Litwy, Cypru i Chorwacji. Polskiego programu, przewidującego 24 mld euro unijnych grantów, nie ma w porządku obrad. Lidija Tisma ze służb prasowych Rady Europejskiej tłumaczy, że najpierw Rada musi otrzymać opinię Komisji Europejskiej. – Ta wciąż ocenia polski plan – poinformował nas Eric Mamer, rzecznik Komisji, dodając, że to Polska prosiła o wydłużenie oceny o miesiąc, co daje brukselskim urzędnikom czas do 3 sierpnia. Tymczasem zdaniem naszego rządu „na poziomie operacyjnym wszystko zostało już z KE ustalone”. Na dodatek dzisiejsze spotkanie ministrów może być ostatnim w wakacje. – Nie przewiduje się spotkań ECOFIN w sierpniu, termin kolejnego ustalono na wrzesień – wskazuje Lidija Tisma. To by oznaczało, że uruchomienie pieniędzy dla Polski opóźni się o co najmniej kilka miesięcy (rząd rezerwuje sobie trzy miesiące na wdrożenie pierwszych programów z KPO).

Wstrzymywanie decyzji w sprawie naszego planu odbudowy to dla Brukseli realny środek nacisku na Warszawę w sprawie wykonania orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej dotyczącego Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Widać, że wiele zależy od tego, czy napięcie na linii Warszawa–Bruksela będzie dalej rosnąć. I prezes SN Małgorzata Manowska napisała do rządu, że doprowadzenie do stanu zgodności z prawem europejskim wymaga zmian ustawowych. W piśmie Manowska pyta wprost, kiedy pojawią się projekty rozwiązań, które pozwolą uniknąć płacenia przez Polskę wysokich kar.

O zagrożeniu sankcjami finansowymi rząd uprzedził Manowską, wysyłając jej oficjalną informację o orzeczeniach TSUE. Nasi rozmówcy z obozu władzy twierdzą, że trwa dyskusja nad propozycjami zmian w prawie i że mogą one zostać przedstawione jeszcze przed 16 sierpnia, gdy upłynie termin ultimatum Komisji Europejskiej na dostosowanie się Polski do orzeczenia TSUE
Zdaniem naszych rozmówców z rządu Komisja Europejska postrzega brak zielonego światła dla polskiego KPO jako kolejną formę nacisku na Warszawę, obok już wystosowanej groźby o nałożeniu wysokich kar finansowych w związku z nierespektowaniem wyroku Trybunału Sprawiedliwości UE w sprawie Izby Dyscyplinarnej SN. – Wątpimy, by była szansa na przyjęcie planu jeszcze w lipcu, bo KE na każdym kroku nas atakuje. Komisja nie ma własnych pieniędzy, a próbuje wykorzystywać kwestie merytoryczne do realizowania kwestii politycznych – ocenia osoba z rządu.
Realne środki nacisku
– Liczymy, że polski KPO zostanie zaakceptowany jeszcze w lipcu – stwierdził w czwartek Waldemar Buda, wiceminister funduszy i polityki regionalnej, który prowadził negocjacje z Komisją Europejską. Jednak w obozie władzy przekonanie o tym, że szybko uruchomimy miliardy euro z KPO, maleje.
Sytuacji polskiego rządu nie sprzyja też to, co unijni urzędnicy słyszą od polskich samorządowców, mających swoje kontakty w Brukseli. W zeszłym tygodniu – jak informuje Unia Metropolii Polskich – lokalni włodarze rozmawiali o polskim KPO z Celine Gauer, dyrektor generalną i szefową Grupy Zadaniowej ds. Odbudowy i Odporności (RECOVER) w Komisji Europejskiej. Prezydent Gdańska Aleksandra Dulkiewicz wskazywała, że „w Polsce i na Węgrzech mamy do czynienia z kryzysem demokracji”. Wtórował jej Rafał Trzaskowski, prezydent stolicy. – Rząd zorganizował tzw. konsultacje społeczne zarówno umowy partnerstwa, jak i projektu Krajowego Planu Odbudowy. W obu przypadkach była to farsa – wskazywał Trzaskowski.
Rząd jest przekonany, że działania KE są umotywowane politycznie i mają na celu sekowanie Polski i Węgier – krajów, które oskarżane są przez Brukselę o niedochowywanie zasad praworządności. To samo słyszymy od źródeł zbliżonych do Komisji. – Po latach grania na nosie przez Polskę i Węgry Komisja ma wreszcie realne środki nacisku – zauważa nasz rozmówca.
Widmo wysokich kar za brak wdrożenia orzeczenia TSUE (KE dała nam czas do 16 sierpnia na deklarację, czy zaczniemy respektować ten wyrok) motywuje rząd do załagodzenia konfliktu. Przygotowane są korekty funkcjonowania Izby Dyscyplinarnej SN, nieuznawanej przez władze unijne. Niewykluczone, że do połowy sierpnia obóz rządzący przygotuje projekt zmian w przepisach.
– Wychodzimy naprzeciw oczekiwaniom trybunału, reforma jest przygotowana, będziemy ją na jesieni wprowadzać. Tam zajdzie też zmiana dotycząca Izby Dyscyplinarnej – poinformował w piątek wicemarszałek Sejmu i szef klubu PiS Ryszard Terlecki.
O takie zmiany dopomina się Małgorzata Manowska, I prezes SN, w piśmie do rządu będącym odpowiedzią na formalne poinformowanie jej o orzeczeniu TSUE i jego możliwych konsekwencjach. „Uprzejmie proszę o możliwie najszybszą odpowiedź, bowiem istniejąca sytuacja stanowi poważne utrudnienie dla funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości w Rzeczypospolitej Polskiej, w szczególności zaś uniemożliwia funkcjonowanie systemu sądownictwa dyscyplinarnego w odniesieniu do sędziów” – podkreśla Manowska.
W rządowym piśmie znalazły się szacunki kar, jakie TSUE może nałożyć na Polskę, jeśli nie wykona wyroku. Dzienne stawki, o jakie może wystąpić Bruksela, to według jej własnych widełek od 3 tys. euro do 200 tys. euro. Rząd przypomina w piśmie, że kara za wycinkę w Puszczy Białowieskiej wynosiła 200 tys. euro dziennie.
Dwa pomysły
Czy zmiany, które zaproponuje polski rząd, spotkają się z aprobatą KE i TSUE? – Na pewno nie cofniemy się w taki sposób, by zrezygnować całkiem z reformy. Możemy znaleźć rozwiązania, które zmienią wszystko, by nie zmienić nic. Można tak zmienić zasady działania tych podmiotów, by TSUE i KE musiały wszczynać kolejne postępowania. I tak w kółko – nie kryje nasz rozmówca z rządu. Jego zdaniem teraz jest dobra okazja, by „poprawić to, co zostało zepsute przy reformie sądownictwa”. – Nie ma ani jednego sędziego, którego Izba Dyscyplinarna doprowadziłaby do porządku. Dziś właściwie ta izba nie ma co robić, to nas upokarza przed wyborcami – ocenia.
Z tą oceną nie zgadzają się ziobryści. – Izba właściwie od roku nie działa. Obecnej reformy nie traktujemy jako docelowej. Z ustaw sądowych nie wszystko zostało wprowadzone przez weta Andrzeja Dudy i późniejsze mrożenie izby. Jak więc oczekiwać efektów? – mówi jeden z nich. Jego zdaniem Solidarna Polska nie poprze ustaw „o pozornym charakterze”, a będzie domagać się od Prawa i Sprawiedliwości rozwiązań, które pozwolą dokończyć reformę sądownictwa. – 200 tys. euro dziennie to nie jest cena, za którą powinniśmy sprzedawać swoją suwerenność – dodaje rozmówca DGP.
Możliwe są co najmniej dwa scenariusze zmian w Sądzie Najwyższym.
Pierwszy to likwidacja Izby Dyscyplinarnej w ramach kompleksowych zmian. O takiej wersji słyszymy zarówno od tzw. starych, jak i nowych sędziów SN. Koncepcja pojawiała się podczas wyborów kandydatów na I prezesa SN. Zgodnie z nią liczba sędziów SN miałaby być okrojona z prawie 100 do kilkunastu, a SN miałby przestać pełnić funkcję sądu kasacyjnego. Zajmowałyby się tym sądy apelacyjne. Działalność SN miałaby polegać przede wszystkim na rozpatrywaniu zagadnień prawnych.
– Koncepcja „małego SN” zawsze była dyskutowana w naszym obozie i nigdy nie została zakwestionowana – przyznaje polityk Zjednoczonej Prawicy. Wspomina też o koncepcji połączenia Izby Karnej z Dyscyplinarną, ale ma wątpliwości, czy KE uzna taki wariant za wdrożenie orzeczeń TSUE.
– Projekt „małego SN” oznaczałby de facto zmianę ustroju Sądu Najwyższego – mówi jeden z jego sędziów. Jego zdaniem byłby to doskonały pretekst do tego, żeby usunąć z SN wszystkich sędziów, przenosząc ich – w zgodzie z konstytucją – w stan spoczynku. Byłaby to opcja „zero”.
Drugi ze scenariuszy przedstawiła sama I prezes SN. W rozmowie z „Rzeczpospolitą” powiedziała, że można by zmienić sposób wskazywania sędziów do spornej izby. „Mogłoby to być np. losowe wyłanianie kandydatów, a prezydent mógłby wskazywać ostatecznych sędziów dyscyplinarnych powoływanych na kadencję. Mogliby oni część spraw rozpatrywać w swoich macierzystych izbach, a część w Izbie Dyscyplinarnej” – mówiła Manowska. Dodała, że losowani byliby i starzy, i nowi sędziowie.
Ta propozycja nie spotkała się z entuzjazmem ze strony sędziów SN, z którymi rozmawialiśmy. – Nie sądzę, aby pani Manowska miała jakiekolwiek przebicie, a jej propozycje były brane pod uwagę przez rządzących polityków – mówi jeden z tzw. starych sędziów SN. Inny dodaje, że dotychczasowe ruchy I prezes SN są chaotyczne i świadczą o tym, że nie bardzo wie, co powinna zrobić z tym wszystkim, co na nią spadło.
Zaproponowany przez Manowską scenariusz nie rozwiązywałby najważniejszej kwestii. – Problemem jest przede wszystkim to, że osoby zasiadające w ID SN zostały powołane w sposób niezgodny z prawem przez nową Krajową Radę Sądownictwa – mówi sędzia SN. I przypomina, że stwierdziły to już zarówno SN, jak i TSUE, a w czwartkowym orzeczeniu również Europejski Trybunał Praw Człowieka. Ten ostatni, rozpatrując skargę polskiej adwokat, uznał, że Izba Dyscyplinarna SN, która badała jej sprawę, nie jest „sądem ustanowionym przez prawo”. ETPC powołał się na rozstrzygnięcia polskiego Sądu Najwyższego z grudnia 2019 r. i stycznia 2020 r., które również wskazywały, że zasady mianowania sędziów do tej izby naruszają prawo krajowe. ETPC uznał, że Polska naruszyła Europejską konwencję praw człowieka i nakazał zapłacić skarżącej 15 tys. euro oraz 420 euro tytułem zwrotu kosztów postępowania. – Wyrok ten otwiera drogę do złożenia takiej skargi każdej osobie, która została osądzona przez ID SN – mówi nasz rozmówca z Sądu Najwyższego.
Współpraca Szymon Cydzik