Na nagraniu z Forum Ekonomicznego w Petersburgu, na którym Władimir Putin ogłasza, że pierwsza nitka gazociągu Nord Stream 2 (NS2) została ukończona – widać prezydenta, który nawet nie próbuje ukryć poczucia sukcesu. Ostatnie dni to seria dobrych dla niego wiadomości. Potęga w produkcji zielonych technologii, Dania, analizując przebieg strategicznego dla Polski gazociągu Baltic Pipe – niemal równocześnie do zielonej oferty Putina złożonej zachodnim inwestorom w Petersburgu – przypomniała sobie o kluczowym znaczeniu gryzoni i ssaków łożyskowych dla bezpieczeństwa państwa. Austriacki kanclerz Sebastian Kurz przekonywał, jak ważna jest współpraca biznesowa z Rosją. Z kolei Amerykanie ogłosili, że nie będą upierali się przy sankcjach na NS2, dodając równocześnie, że przed podjęciem tej kontrowersyjnej decyzji poinformowali swoich europejskich sojuszników. Możliwe, że rzeczywiście taką wiedzę posiadał Berlin. Jednak – jak wynika z informacji DGP – Polsce takich danych nie przekazano z wyprzedzeniem.

Równolegle do tych doniesień Putin mógł się rozkoszować materiałem operacyjnym – bo trudno to, co opublikowała białoruska telewizja publiczna nazwać wywiadem – z udziałem Ramana Pratasiewicza, który na przemian kajał się i płakał, przepraszając Alaksandra Łukaszenkę za spiskowanie przeciw reżimowi. Wisienką na tym putinowskim torcie było potwierdzenie decyzji UE o niemal całkowitym zamknięciu ruchu powietrznego z Białorusią. Rosja najpewniej najpierw pomogła Łukaszence namierzyć Pratasiewicza w jego drodze z Aten do Wilna (trudno uwierzyć by – uznawane za sztacheciarskie – białoruskie KGB było zdolne do takiej roboty samodzielnie). A później ten wysiłek zdyskontowała. Bo odcięcie Białorusi od Zachodu jest dla Rosji po prostu korzystne. Kreml zastosował w tym przypadku klasyczną metodę utopienia dyktatora w kompromitacji, od której nie ma odwrotu. Ten sam manewr próbowano zrealizować na Ukrainie w 2004 r., podczas pomarańczowej rewolucji. Wiktor Janukowycz był jednak wówczas zbyt słaby, aby zorganizować na Majdanie mineriadę – krwawą pacyfikację protestów, której mieli dokonać górnicy zwiezieni do stolicy z Donbasu. Nad Dnieprem udało się to dopiero w 2014 r. Ale w tym wypadku znany z wyczucia smaku Janukowycz po prostu przesadził. Łukaszenka wykonał swoje zadanie idealnie. Opętany paranojami spisku porwał samolot, przez kilka dni torturował opozycjonistę, by na końcu pokazać efekty swojej pracy w postaci quasi-wywiadu ze złamanym człowiekiem. Dziś Łukaszenka jest Putina. „Biega” – jak mówią w KGB – na jego warunkach.
Kilka dni przed tymi wydarzeniami prezydent Rosji nie odmówił sobie również swego rodzaju manifestu bezpośrednio pod adresem Polski. Zrobił to, wyciągając na lotnisku w Petersburgu z pokładu boeinga LOT-u działacza opozycji Andrieja Piwowarowa. Każdy, kto choć minimalnie rozumie logikę działania rosyjskiej bezpieki, wie, że miasta takie jak Moskwa czy Petersburg naszpikowane są kamerami CCTV wykorzystującymi techniki identyfikacji twarzy. Od operatorów tego systemu za łapówkę można kupić informacje na temat zdrad małżeńskich lub przemieszczania się rywali biznesowych, a służby specjalne powszechnie wykorzystują go do inwigilacji. Do tego stopnia powszechnie, że nie wypuszczają nawet za podejrzanym tradycyjnej obserwacji (poza sytuacją, w której w oczywisty sposób chcą udowodnić, że spoglądają komuś na ręce. Wówczas funkcjonariusz FSB siada po prostu przy stoliku obok i dosłownie gapi się na daną osobę). Piwowarow mógł zostać aresztowany wszędzie i w każdym momencie swojego pobytu w mieście. Wyprowadzono go jednak dopiero z polskiego samolotu. Ostentacyjnie i z równoczesnym pokazaniem środkowego palca Polsce, sympatyzującej z antykremlowskimi środowiskami. To tak, jak z FSB, która ma w zwyczaju zanieczyszczać toalety w moskiewskich mieszkaniach dyplomatów państw, z którymi Rosja jest w konflikcie. Wówczas chodzi o zaburzenie poczucia bezpieczeństwa. Ma to być dowód, że można do tego mieszkania wejść, nabrudzić i zniknąć. Działania wobec Piwowarowa mieszczą się w tym samym porządku.
Jakie to wszystko ma znaczenie dla Polski? Jaka była nasza odpowiedź? I co te wydarzenia łączy?
W piątek i sobotę przyjmowaliśmy liderki białoruskiej opozycji. Swiatłana Cichanouska przebywała w Warszawie i we Wrocławiu zgodnie z zasadami protokołu, które przysługują głowom państw. Co jest kolejnym potwierdzeniem, jak bardzo stawiamy już tylko na jedną kartę i jak bardzo Łukaszenka wpadł w sidła Putina bez możliwości powrotu do jakichkolwiek rozmów o odprężeniu. Do Polski ściągnięto również działaczki mniejszości polskiej nękane przez dyktatora i rodziców Pratasiewicza. To wszystko jest bardzo ważne i najpewniej szlachetne. Ale wpisane jest też w logikę defensywy lub po prostu trzymania gardy przed precyzyjnie zadawanymi ciosami. W ten sposób nie da się jednak wygrać żadnej walki. W przyspieszonej grze międzynarodowej – o rury, przyszłość Białorusi, temperaturę w relacjach Rosji z Zachodem, bezpieczeństwo polskich samolotów – zarządzamy kryzysem z niewielkim wpływem na bieg wydarzeń. Amerykanie mają nowe otwarcie z Niemcami w sprawie NS2 bez udziału Polski i szykują się na szczyt Biden–Putin w Genewie 16 czerwca. Austria już oficjalnie wraca do biznesu z Kremlem. Dania nieoczekiwanie wyciąga argumenty ekologiczne przeciw Polsce. Izolowana Białoruś zmienia się w obwód administracyjny Rosji. Może nie jesteśmy jeszcze w menu. Gdy świat przyspiesza, ciągle mamy wybór: możemy prowadzić niemądrą wojnę o niemądry wpis wicemarszałka Sejmu i uprawiać alt-diplomacy lub próbować dołączyć do stołu, przy którym zapadają decyzje. ©℗