- Lekarze obcokrajowcy a bariera językowa: co jest prawdą, a co fake newsem?
- Jak jedno zdanie z wywiadu przerodziło się w lawinę? Kulisy fake newsa
- Poziom B1 a bariera językowa – czy można tak leczyć pacjentów?
- Bezpieczeństwo pacjentów kontra presja kadrowa w ochronie zdrowia
- Inny system kształcenia w Ukrainie i powroty po latach przerwy
Punktem wyjścia całej burzy był tajemniczy przypadek z jednej z prywatnych pracowni diagnostycznych we Wrocławiu. W mediach społecznościowych zaczęła krążyć opowieść, że pacjent zmarł, ponieważ nie mógł się porozumieć z białorusko-ukraińskim zespołem medycznym. To „bariera językowa” miała doprowadzić do tragedii.
Kiedy jednak próbowano zweryfikować tę historię – jej przebieg, szczegóły i skutki – okazało się, że mamy do czynienia ze sprawą sprzed prawie dwóch lat, obrośniętą niedomówieniami. Nigdzie nie zostało ostatecznie potwierdzone, że rzeczywiście chodziło o lekarzy z zagranicy.
Do sprawy dotarła prokuratura. Jak relacjonuje „Fakt”, w Prokuraturze Okręgowej we Wrocławiu ustalono, że medialna narracja o językowym chaosie nie ma pokrycia w faktach. Rzeczniczka tej jednostki, prok. Karolina Stocka-Mycek, podkreśliła: „Tam nie było żadnej bariery językowej” i doprecyzowała: „w tym zespole byli przede wszystkim obywatele Polski. W tej przychodni pracowała też pielęgniarka i lekarz, którzy nie są Polakami. Natomiast w pełni posługiwali się językiem polskim i to nie miało żadnego znaczenia. Prokurator osobiście przesłuchiwał te osoby i doskonale wie, że te osoby w pełni rozumieją i posługują się językiem polskim”.
W ten sposób fundament głośnej opowieści – śmierć pacjenta z powodu „bariery językowej” – został jednoznacznie podważony.
Lekarze obcokrajowcy a bariera językowa: co jest prawdą, a co fake newsem?
Sprawą zajęła się również Naczelna Izba Lekarska. Jej rzecznik, Jakub Kosikowski, w rozmowie z Medonetem potwierdził, że opisany przypadek jest przykładem fake newsa, a sytuacja w przychodni nie wyglądała tak, jak sugerowały pierwsze doniesienia.
Jednocześnie rzecznik NIL zwrócił uwagę, że temat lekarzy obcokrajowców i bariery językowej jest realny – ale wymaga rzetelnego opisu, a nie sensacyjnych uproszczeń. „Większość lekarzy obcokrajowców pracujących w Polsce umie mówić po polsku. Jeśli lekarz jest dostępny w Centralnym Rejestrze Lekarzy prowadzonym przez NIL, to ryzyko bariery językowej jest niskie” – uspokaja.
Z drugiej strony przyznaje, że istnieje poważna luka systemowa. Obecnie niemal 400 lekarzy w Polsce pracuje pomimo odmowy rejestracji w okręgowej izbie lekarskiej ze względu na nieznajomość języka. „Nie ma żadnego mechanizmu kontroli nad nimi. Nie ma żadnego standardu postępowania, czy weryfikacji choćby autentyczności dyplomu w trybach warunkowych” – zauważa.
To właśnie ten rozdźwięk – między oficjalnym systemem, w którym lekarze są weryfikowani, a wyjątkami wprowadzonymi „na skróty” – budzi dziś największy niepokój środowiska.
Jak jedno zdanie z wywiadu przerodziło się w lawinę? Kulisy fake newsa
Historia pacjenta z Wrocławia została nagłośniona po fragmencie wywiadu z dr. Pawłem Wróblewskim, szefem Dolnośląskiej Rady Lekarskiej, udzielonego portalowi tuwroclaw.com. Lekarz przywołał tę sprawę jako przykład problemu bariery językowej i jej możliwych konsekwencji w ochronie zdrowia.
Słowa dra Wróblewskiego zostały jednak wyrwane z kontekstu, a historia zaczęła żyć własnym życiem w sieci. W oficjalnym oświadczeniu lekarz napisał: „Sprawa zaczęła żyć własnym życiem, przykrywając medialną i polityczną wrzawą problem, który był celem mojej wypowiedzi i nadal jest jak najbardziej aktualny. Polska jest jedynym krajem w Unii Europejskiej, w którym dopuszczono do leczenia naszych pacjentów lekarzy, którzy nie potrafią się z nimi porozumieć, a nierzadko nie posiadają stosownych kwalifikacji”.
W rozmowie z Medonetem dr Wróblewski przypomina, że samorząd lekarski walczy z tym zjawiskiem praktycznie od początku wojny w Ukrainie, a pierwsze poważne sygnały pojawiły się już w czasie pandemii COVID-19. „Tak naprawdę problem pojawił się już w czasie pandemii covid, kiedy dopuszczono do pracy lekarzy spoza Unii Europejskiej, nie zwracając większej uwagi na znajomość języka i posiadane kwalifikacje. Ci lekarze mieli pracować w szpitalach covidowych, w rzeczywistości byli przyjmowani do pracy wszędzie tam, gdzie brakowało personelu” – komentuje.
Jak dodaje, po wybuchu wojny w Ukrainie przepisy zostały jeszcze bardziej złagodzone. Minister zdrowia mógł na podstawie kserokopii dokumentów i oświadczeń wydać pozwolenie na pracę, a okręgowa rada lekarska miała tydzień na wydanie tzw. warunkowego prawa wykonywania zawodu. „Jeśli rada nie zdążyła z przeprowadzeniem stosownej procedury, lekarz i tak mógł pracować na tymczasowym zezwoleniu ministerialnym. Nawet gdy decyzja była negatywna, lekarz spoza Unii Europejskiej odwoływał się do Naczelnej Rady Lekarskiej i nadal mógł pracować na tymczasowym pozwoleniu. Tak to trwało przez kilka lat” – podsumowuje.
Poziom B1 a bariera językowa – czy można tak leczyć pacjentów?
W odpowiedzi na narastające wątpliwości przepisy zostały ostatnio częściowo zmienione. Wprowadzono tzw. pozwolenia na określony zakres czynności oraz wymóg potwierdzenia znajomości języka polskiego na poziomie B1.
Zdaniem dra Pawła Wróblewskiego to wciąż o wiele za mało, by mówić o realnym bezpieczeństwie pacjentów. „Ale wszyscy wiemy, że na tym poziomie można dogadać się w piekarni, wybierając bułki, albo kupując bilet do kina. Na pewno nie jest wystarczający, aby zebrać rzetelny wywiad od pacjenta i jeszcze okazać empatię” – ocenia.
Podkreśla również, że w trybie ministerialnym często przyznawany jest bardzo szeroki zakres czynności. W efekcie lekarz, który na Ukrainie zrobił specjalizację w rok i trzy miesiące, na papierze zyskuje w Polsce podobne uprawnienia jak specjalista po wielu latach szkolenia i zdanych egzaminach. „Zdarza się, że gdy pytamy, czy kiedykolwiek wykonywał wymienione w pozwoleniu procedury, szczerze przyznaje się, że nigdy. Patrzymy na to z niechęcią i często z przerażeniem, ale przepisy są, jakie są. Jeżeli nie wydamy mu warunkowego prawa wykonywania zawodu, to i tak na ministerialnym pozwoleniu może pracować. Lepiej więc, żeby już dostał to warunkowe prawo wykonywania zawodu i był pod nadzorem doświadczonego lekarza oraz kontrolą izby” – tłumaczy.
„Problem polega też na tym, że sytuacja zaczyna się powoli patologizować. Pojawiły się w internecie oferty studiów medycznych online z zapewnieniem zatrudnienia w Polsce. Powstają przychodnie, w których pracują głównie lekarze z warunkowym prawem wykonywania zawodu, którzy teoretycznie mają być pod nadzorem polskich lekarzy, ale bywa, że ten nadzór jest iluzoryczny, szczególnie w przychodniach specjalistycznych, czy w POZ-ach. Problemów jest więc dużo. Na Dolnym Śląsku jest już ponad 380 takich lekarzy, a o liczbie tych pracujących na pozwoleniach ministerialnych nie mamy informacji, bo nie podlegają naszemu nadzorowi” – dodaje.
Jakub Kosikowski z NIL również bardzo ostro ocenia tryby „na skróty”. „Absolutnie krytycznie, jeśli chodzi o tryby warunkowe, nie mamy za to uwag do ścieżki, która wymaga nostryfikacji, lub zdania Lekarskiego Egzaminu Weryfikacyjnego. Tryb warunkowy/tryb na zakres czynności po prostu nie sprawdza wiedzy ani znajomości języka, dopuszcza do pracy na oświadczenie składającego” – mówi.
Bezpieczeństwo pacjentów kontra presja kadrowa w ochronie zdrowia
Samorząd lekarski podkreśla, że kluczowym punktem odniesienia musi być bezpieczeństwo pacjentów, nawet jeśli oznacza to konflikty z dyrektorami szpitali i przychodni. Dr Paweł Wróblewski zaznacza, że izby lekarskie standardowo nie zgadzają się na wydawanie warunkowych praw wykonywania zawodu na pięć lat zaledwie z trzymiesięcznym nadzorem, choć takie rozwiązanie rekomenduje minister.
Zamiast tego preferują konieczność nadzoru przez pełne pięć lat. „To oczywiście powoduje protesty dyrektorów i opiekunów, bo ci nie chcą brać za nich odpowiedzialności tak długo. Ale trzymamy się tego twardo — dzięki temu jest przynajmniej jakaś kontrola nad jakością pracy lekarzy spoza Unii. W ramach tej kontroli co jakiś czas prosimy opiekunów o opinię o lekarzu. Często dajemy pozwolenia tylko na zamknięty okres, a później zapraszamy z opiekunami, żeby ocenili swojego podopiecznego. Robimy wszystko, żeby nasi pacjenci na tych fatalnych rozwiązaniach legislacyjnych nie ucierpieli. Taka jest brutalna prawda o bałaganie w systemie ochrony zdrowia, jaki stworzyli rządzący” – podsumowuje.
Inny system kształcenia w Ukrainie i powroty po latach przerwy
Prezes Dolnośląskiej Izby Lekarskiej zwraca uwagę, że problemem nie jest wyłącznie bariera językowa, ale również różnice w systemie kształcenia. „Często podczas rozmowy przed komisją kandydaci na lekarzy chwalą się swoimi kwalifikacjami, a potem się okazuje, że poziom ich umiejętności i wiedzy znacznie odbiega od standardów polskich. Szczególnie w Ukrainie jest zupełnie inny system kształcenia. Jak wspominałem, niektóre specjalizacje trwają trzy miesiące — u nas od czterech do sześciu lat. Mieliśmy przypadki lekarzy, którzy w Polsce pracowali przez ponad pięć lat, ale na taśmie w fabryce. Nagle pojawiła się okazja, żeby wrócić do zawodu — i wracali” – opowiada.
Jednocześnie polskie przepisy są wobec polskich lekarzy znacznie bardziej restrykcyjne. Osoba, która ma pięcioletnią przerwę w wykonywaniu zawodu, musi odnawiać kwalifikacje, chodzić na kursy i szkolenia, aby odzyskać prawo wykonywania zawodu. „A tu — jedną decyzją ministra, na podstawie kserokopii dokumentów, których oryginały, zgodnie z polskimi przepisami, lekarz z Ukrainy ma obowiązek przedstawić do pół roku po zakończeniu działań wojennych — można iść do pracy właściwie z dnia na dzień” – podsumowuje dr Wróblewski.
Patologie systemu: felczer, tapicer i podrobiony dyplom
Zdaniem dra Wróblewskiego najbardziej drastyczne są przypadki pokazujące, jak łatwo obecny system można nadużyć. Ekspert opisuje sytuację felczera z Ukrainy, który od lat mieszkał w Polsce, wielokrotnie próbował „wchodzić w kompetencje” lekarzy i był skutecznie blokowany przez izbę, aż wreszcie otrzymał stosowne pozwolenie z ministerstwa. „Na szczęście trafił do nas na radę i udało się w porę sprawę zablokować. Ale z pewnością, przy obecnej liczbie pozwoleń podobnych patologii w skali kraju może być sporo. Ta sytuacja, stwarzająca ogromne ułatwienia w dostępie do zawodu lekarza jest również bardzo niesprawiedliwa dla polskich lekarzy i tych, którzy zgodnie z prawem ciężko pracując nostryfikowali dyplomy, czy potwierdzili swoje kwalifikacje, zdając niezwykle trudny lekarski egzamin weryfikacyjny. Musieli oni przejść całą ścieżkę edukacyjną, staże, a tu przychodzi ktoś, kto pracował pół roku albo w ogóle nie pracował i nagle teoretycznie ma pełne prawa do leczenia ludzi. Ten system jest naprawdę postawiony na głowie. W żadnym innym kraju na świecie nie zastosowano tak absurdalnych i niebezpiecznych dla pacjentów rozwiązań” – podsumowuje lekarz.
Podobne obserwacje przedstawia lek. Władysław Krajewski, wiceprzewodniczący Porozumienia Rezydentów i członek Komisji Młodych Lekarzy OIL w Gdańsku. Wskazuje na przypadki osób, które przez pięć lub więcej lat nie pracowały w zawodzie, a mimo to zgłaszają się po prawo wykonywania zawodu bez świadomości, że może to być niebezpieczne dla pacjentów. „Zgłaszają się osoby, które przez ostatnie pięć lub więcej lat nie pracowały w zawodzie. Co więcej, najbardziej zadziwiający jest fakt, że taka osoba przyznaje się do tego w sposób całkowicie normalny, jakby to było oczywiste, że po pięciu latach przerwy ubiega się o prawo wykonywania zawodu lekarza bez cienia wątpliwości, że to może być niebezpieczne dla potencjalnych pacjentów i pacjentek. Jedna z takich osób to pan, który się przyznał, że był tapicerem przez ostatnie pięć lat, ale postanowił wrócić do zawodu” – ocenia lekarz.
Lek. Krajewski wspomina również o precedensach, które określa jako karygodne. Podaje przykład lekarza, który zgłosił się do izby, a w trakcie weryfikacji okazało się, że jego dyplom jest podrobiony. Mimo to później pracował jako lekarz na podstawie decyzji ministerstwa. „To są sytuacje skrajnie niebezpieczne — mamy osobę bez kompetencji, prawdopodobnie bez znajomości języka, która mimo to pracuje jako lekarz w Polsce i nie podlega odpowiedzialności zawodowej jak pozostali lekarze. Szczerze mówiąc, dla mnie, moich kolegów i koleżanek, a także — jestem pewien — dla całego społeczeństwa, to brzmi jak absurd. Ale z takimi absurdami obecnie musimy się mierzyć na co dzień” – dodaje.
Stygmatyzacja lekarzy ze Wschodu i realne ryzyko dla pacjentów
Choć krytyka dotyczy przede wszystkim przepisów, skutki odczuwa także wielu uczciwych lekarzy ze Wschodu, którzy latami inwestowali w naukę języka i integrację w Polsce. Lek. Władysław Krajewski sam jest obcokrajowcem, ale ukończył studia w Polsce, mówi perfekcyjnie po polsku i podkreśla, że doświadcza stygmatyzacji.
„Wiemy także, że później tak samo jesteśmy narażeni na stygmatyzację. Poświęcając tyle czasu na naukę i asymilację w środowisku lekarskim oraz polskim społeczeństwie, spotykamy się z uprzedzeniami, tylko dlatego, że nasze nazwiska brzmią i piszą się inaczej. Niektórzy widzą nazwisko i od razu kojarzą je z problemami, szczególnie newralgicznymi dla całego systemu. Taka stygmatyzacja jest bezsensowna i niepotrzebna, mimo czasami słusznych uwag co do niektórych postępowań naszych kolegów i koleżanek ze Wschodu” – mówi.
Jednocześnie zaznacza, że bariera językowa stanowi realne, a nie wyłącznie teoretyczne zagrożenie – zwłaszcza tam, gdzie stawką jest życie pacjenta. Jak wskazuje, większość lekarzy ze Wschodu pracuje w najbardziej wrażliwych miejscach systemu: na SOR-ach i w izbach przyjęć, gdzie liczy się każda minuta. „W mojej opinii — i podejrzewam, że w opinii całego środowiska — narażanie pacjentów na gorszy kontakt z lekarzem, z którym nie mogą się porozumieć, jest bardzo ryzykowne. Co gorsza, problem dotyczy nie tylko pacjenta, ale też komunikacji lekarza z innymi lekarzami oraz innym personelem medycznym np. w sprawach podejmowanej diagnostyki. To może istotnie zagrażać bezpieczeństwu pacjenta, zaznaczam, szczególnie pacjentom w stanie nagłym. Nie mówimy tu o względnie bezpiecznych przypadkach, ale o sytuacjach, w których prawdopodobieństwo zdarzenia niepożądanego jest realne i wysokie — na to nie możemy pozwolić” – podkreśla.
Zwraca uwagę także na codzienne konsekwencje bariery językowej: błędne kierowanie pacjentów, niezrozumienie zasad działania systemu ochrony zdrowia, brak jasnych wyjaśnień dotyczących dalszej diagnostyki. „To przede wszystkim brak szybkiej reakcji w sytuacjach krytycznych. Ale także na przykład błędne skierowania pacjentów, niezrozumienie działania systemu ochrony zdrowia i co z tym się wiąże brak należytych wyjaśnień dla pacjenta co do dalszego leczenia oraz diagnostyki. Wciąż zdarzają się sytuacje, gdy pacjenci są kierowani w sposób nieprawidłowy: nie są kierowani np. do poradni specjalistycznej, tylko od razu dostają skierowanie na oddział bez żadnego wyjaśnienia takiego postępowania. Oczywiście to się zdarza także w przypadku lekarzy, którzy ukończyli studia w Polsce — zarówno obcokrajowcy, jak i obywatele Polski — ale zdecydowanie rzadziej” – komentuje.
Poziom B1 czy B2? Luka w przepisach, która „dziwi najbardziej”
Lek. Krajewski wraca też do kwestii wymaganego poziomu znajomości języka. Wskazuje, że różnica między poziomem B1 a B2 jest ogromna – i że polskie prawo samo to przyznaje. „Nawet w ustawie o szkolnictwie wyższym jest zapis, że obcokrajowiec, który chce podjąć studia na kierunku lekarskim w Polsce, musi posiadać poziom B2 wiedzy językowej z zakresu języka polskiego. Ale jak spojrzymy na obecną sytuację w tej kwestii to od lekarzy ze Wschodu wymaga się chociażby poziomu B1. A nawet do pracy na podstawie decyzji z resortu (lub uzyskania prawa wykonywania zawodu w niektórych samorządach lokalnie) wystarczy tylko oświadczenie, że się posiada wiedzę językową na odpowiednim poziomie, bez żadnego potwierdzenia przez stosowne do tego instytucje” – przekazuje
Podkreśla przy tym, że dyskusja nie dotyczy wyłącznie obcokrajowców. „Chcę zaznaczyć, jeżeli chodzi o nas jako środowisko lekarskie, w tym oczywiście samorząd, w całej tej kwestii nie chodzi tylko i wyłącznie o lekarzy obcokrajowców — to jest szersza i bardziej problematyczna kwestia. Jesteśmy przede wszystkim za jakościowym podejściem do leczenia i bezpieczeństwa naszych pacjentów. Znamienny jest przykład jednego ze stażystów w jednej z okręgowych izb lekarskich. Po zwróceniu uwagi, że może nie posiadać należytych kompetencji, został skierowany na powtórzenie stażu podyplomowego. To był Polak. Więc tu wcale nie chodzi o narodowość. Sam jestem obcokrajowcem, który od wielu lat żyje i pracuje w Polsce. I także nieraz przedstawiałem wizję osób, które studiowały w Polsce od samego początku albo nostryfikowały dyplom zdobyty za granicą — również jesteśmy za opcją jakościową, nie szybkimi i doraźnymi rozwiązaniami” – podsumowuje.
Na koniec dodaje, że lekarze ze Wschodu nie chcą być kojarzeni z „łatwiejszą ścieżką”. „Jako obcokrajowcy w tym kraju musieliśmy się wiele nauczyć i naprawdę się przyłożyć do tej nauki. Nikt nie mówi, że to jest proste, ale wykonujemy sumiennie swój zawód. Wydaje nam się, że to pewien rodzaj odpowiedzialności, który musimy na siebie wziąć. Dlatego też w przypadku naszych kolegów i koleżanek imigrantów nie możemy zgadzać się na brak jakościowego podejścia w tak podstawowych kwestiach jak porozumiewanie się z pacjentem czy komunikacja w zespole. I koniec końców — jako społeczeństwo naprawdę nie potrzebujemy tragedii, żeby w końcu wdrożyć zmiany naprawcze — podkreśla.