Mnóstwo słyszymy uwag i opinii słusznie wskazujących na przesadne zachowanie prokuratury i ABW wobec internauty atakującego prezydenta. Przy tej okazji wszyscy mają rozmaite poglądy na temat granic wolności słowa, a raczej braku granic z wyjątkiem mowy nienawiści.
A sprawa jest prostsza, niż sądzą komentatorzy i politycy, bo filozofia polityczna już dawno o tym mówiła. Klasyczne sformułowanie pochodzi od wielkiego Johna Stuarta Milla, który dowodził, że moja wolność jest nieograniczona z wyjątkiem sytuacji, kiedy naruszam cudzą wolność. A ponieważ ja sam często nie umiem ocenić, czy naruszam cudzą wolność, więc decyzja należy do tego, czyja wolność została ewentualnie naruszona.
Oczywiście w praktyce nie jest to takie proste, ale nie jest to problem beznadziejny. Jeżeli ktoś narusza moją wolność, to dysponuję wieloma środkami od zwrócenia mu uwagi po proces cywilny. Siedzę na przykład z żoną w restauracji, a państwo przy sąsiednim stoliku rozmawiają na cały głos, używając słów powszechnie uznawanych za wulgarne. Niewątpliwie naruszają moja wolność, tyle że jeżeli jest to trzech rosłych, ogolonych byków, to nie rwę się do interwencji słownej z oczywistych powodów, a więc moja wolność słowa jest ograniczana.
Takich przypadków, tyle że mniej drastycznych, są w naszym życiu setki. Często sami ograniczamy swoją wolność słowa, nie mówiąc drugiej osobie, co myślimy o jej wyglądzie czy inteligencji. Czy jest to słuszne? Ze wszech miar – pewna doza hipokryzji umożliwia nam współżycie społeczne, a weredyk (czyli ten, który zawsze mówiłby prawdę i nie ograniczał swojej wolności słowa) byłby nie do zniesienia. Inną formą samoograniczania wolności słowa jest poprawność polityczna, która w czasach dominacji chamstwa ratuje nas przed sytuacjami, które mogłyby mieć zgubne konsekwencje.
Jest wreszcie coś takiego jak szacunek dla osób ważnych dla państwa, społeczeństwa lub kultury. Zgoda, osoby publiczne, a zwłaszcza politycy, w mniejszym stopniu podlegają ochronie niż wszyscy inni, ale zdarzają się odmienne sytuacje. Na przykład wybitny reżyser filmowy lub wybitny poeta o światowej sławie wyprodukuje marny film czy napisze marny wiersz. Ograniczenie wolności słowa polega w takich przypadkach na tym, że nie napadamy z całym rozpędem na ich marne dzieła, bo mamy szacunek do całego znakomitego dorobku. Nie przypadkiem mówimy o tym, że słowa trzeba ważyć. Nie można po prostu pleść lub mówić, nie myśląc.
Ograniczenie wolności słowa stosuje się również do naszych relacji z dziećmi. Nie w tym rozumieniu, że zatajamy przed nimi to, co uważamy, że jest jeszcze im niepotrzebne (chociaż i tak bywa), ale w tym rozumieniu, że dziecko może rozumieć słowa bardziej literalnie i mogą je one razić mocniej niż dorosłego. Staramy się zatem przez całe życie dopasowywać nasze słowa do sytuacji, co sprawia, że ograniczanie wolności słowa ma charakter nieustanny.
Szczególna jest sytuacja wolności słowa nie w przypadku obrażania polityków, bo tu wielkich granic bym nie stawiał, chociaż pewne elementy przyzwoitości, zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości byłyby pożądane, lecz w przypadku gdy jeden polityk wyraża się o drugim polityku lub o grupie polityków czy też partii. W zasadzie granic wolności słowa w takich przypadkach nie ma, jednak kiedy używamy jej do brutalnego obrażania przeciwnika, to w demokracji popełniamy bardzo poważny błąd polityczny. Utrudniamy bowiem lub uniemożliwiamy późniejsze zawarcie kompromisu. Jeżeli brutalnie, chociaż tylko słowami, naruszyliśmy cudzą wolność, to trudno oczekiwać, że dojdzie potem do konstruktywnej rozmowy. A przecież sens demokracji polega na zawieraniu kompromisów, na unikaniu za wszelką cenę wojny domowej, wojny chociażby na słowa. Zatem ten, kto tak obraża innych, jest w istocie rzeczy wrogiem demokracji, chociaż korzysta z przysługującej mu wolności słowa.
A zatem sprawa granic wolności słowa jest ważniejsza, niż sądzimy i – powtórzę – pomyślmy, zanim coś powiemy.