Współczesna psychologia uwielbia robić z nas altruistów. To, że zwierzęta są samolubne i bezwzględne, nastawione przede wszystkim na własne przetrwanie, jest wśród współczesnych akademików tematem tabu - wyjaśnia Loretta Breuning.
Dr Loretta Breuning emerytowana profesor zarządzania Uniwersytetu Kalifornia, założycielka ośrodka poradnictwa i terapii Inner Mammal Institute, autorka książek na temat pracy mózgu, m.in. „Habits of a Happy Brain: Retrain Your Brain to Boost Your Serotonin, Dopamine, Oxytocin, and Endorphin Levels”, „Beyond Cynical: Transcend Your Mammalian Negativity” oraz „I, Mammal: Why Your Brain Links Status and Happiness” / Dziennik Gazeta Prawna
Dlaczego dzisiaj tak często jesteśmy nieszczęśliwi i zdesperowani?
Krótka odpowiedź brzmi: bo takie mamy otoczenie wokół siebie. Człowiek jest zwierzęciem społecznym, więc bycie nieszczęśliwym ma konotacje społeczne, jest związane z naszym statusem. Jako ssaki mamy naturalną potrzebę przynależności do grupy, w której adaptujemy się do praktykowanych przez nią norm. Ponieważ politycy, dziennikarze, nasi znajomi – wszyscy wokół – mówią nam dzisiaj, jaki to mamy parszywy świat, więc i my załamujemy ręce i kupujemy tę wizję, że wszyscy siedzimy w pociągu spadającym z mostu w przepaść. Ale jest i druga odpowiedź na pani pytanie, o wiele bardziej złożona. Otóż – czy nam się to podoba, czy nie – posiadamy „zwierzęcy” mózg, który funkcjonuje niezależnie od „inteligentnego” mózgu – i na dodatek nieustannie kombinuje, jak nam zepsuć humor.
Zwierzęcy?
Jak najbardziej. O ile nie znajdujemy się w sytuacji ekstremalnej, np. nie walczymy z niedźwiedziem w środku lasu, „zwierzęcy” mózg koncentruje się na sprawach, które w jego mniemaniu są kolejne do pilnego załatwienia. A więc nieustannie przypomina nam o problemach i wyzwaniach. I o ile świadomie nad nim nie zapanujemy, o tyle on sam z siebie nigdy nie zatrzyma się, by zacząć w końcu puchnąć z dumy nad tym, co już osiągnęliśmy. I w istocie pozwolić nam poczuć się lepiej.
Ten „zwierzęcy” mózg otrzymaliśmy w spadku po...
Po płazach. Bo one, w przeciwieństwie do ssaków, przychodzą na świat z już w pełni ukształtowanym mózgiem i dlatego opuszczają rodziców zaraz po urodzeniu. Ssaki nie. A im większy mają mózg, tym więcej muszą się nauczyć, by móc zacząć samodzielnie żyć. Część mózgu, którą nazywam „zwierzęcą”, nastawiona jest na poszukiwanie i zapewnienie sobie oraz naszym najbliższym wyżywienia, na możliwość skutecznej prokreacji oraz zapewnienia bezpieczeństwa. Usiłuje przy tym dokonać tego wszystkiego, nie trwoniąc energii na przedsięwzięcia, które mogą nie przynieść skutku. Gdy widzimy lecący w naszą stronę kamień, to instynktownie odskakujemy – w takiej chwili używamy właśnie naszego zwierzęcego mózgu, reagujemy, nawet nie zastanawiając się nad dostępnymi w tej chwili wyborami, robimy, co jest dla nas najkorzystniejsze z punktu widzenia przetrwania. Równie instynktownie używamy nawyków, które budujemy w sobie najintensywniej jako dzieci.
Nawyków?
Dziecko rodzi się z wielką liczbą neuronów, lecz małą liczbą połączeń między nimi. I za każdym razem, gdy otrzymuje ono nagrodę lub gdy odczuwa ból, to między komórkami nerwowymi tworzy się połączenie, a mózg wydziela odpowiednią substancję – albo wywołującą poczucie zadowolenia, albo ułatwiającą działanie. W przyszłości w podobnej sytuacji dziecko, a potem dorosły człowiek, będzie reagować tak, a nie inaczej, bo impuls pobiegnie po już istniejącej ścieżce, czyli uaktywni się nawyk. Takie przyzwyczajenia mogą pozostać z nami do końca życia, bo nasz mózg nie ma nad nimi bezpośredniej kontroli. Można, a nawet trzeba posiadać jednak refleksję nad swoim zachowaniem oraz postawami. Bo chodzi o to, by obie części naszego mózgu, zwierzęca i inteligentna, współpracowały ze sobą w sposób, który jest dla nas najkorzystniejszy.
Czy neguje pani tak dzisiaj modne szkoły myślenia, działające pod hasłem „uzyskaj absolutną kontrolę nad swoim mózgiem i swoim życiem”?
Całkowicie nie neguję, bo od tego mamy przecież świadomość, by nasze zachowanie kontrolować i zmieniać. Ale uważam, że wielce nieuczciwe jest – jak to ma dzisiaj miejsce – przedstawianie człowieka w oderwaniu od świata jego przodków. Współczesna psychologia uwielbia robić z nas altruistów. To, że zwierzęta są samolubne i bezwzględne, nastawione przede wszystkim na własne przetrwanie, jest wśród współczesnych akademików tematem tabu. Obowiązuje myślenie, że nie można opowiadać człowiekowi o nim samym, wskazując na przykłady zwierząt, które są w stanie ukraść pożywienie własnym dzieciom, bo w jakim to nas, gatunek ludzki, postawi świetle? Nie daj Boże jeszcze wyśle do kogoś sygnał, że taka postawa jest pożądana. Mnie też nie chodzi o takie przesłanie, lecz zachowujmy się wobec własnej biologii uczciwie. Jako istoty należące do świata zwierząt posiadamy pewne nieciekawe predyspozycje, np. taką, by widzieć szklankę raczej do połowy pustą niż pełną. Rzecz w tym, by nad sobą pracować. Jakie to predyspozycje i jak pracować – to mnie interesuje i tego dociekam w mojej pracy.
Dlaczego wolimy przyjmować postawę wątpiącą?
Zacznę od przykładu. Widzimy leżącą na kamieniu jaszczurkę. Większość z nas uzna zapewne, że zwierzę jest w tym momencie szczęśliwe – odpoczywa, grzeje się na słoneczku. Ale jaszczurka wie, że gdy tak siedzi na kamieniu, to w każdej chwili może zostać zaatakowana. Wie też, że musi się ogrzać, żeby nie zginąć z wyziębienia. Gdy więc już decyduje się wyjść na kamień, rozdziera ją wewnętrzny konflikt: ukryć się w trawie – co jednak może skończyć się śmiercią z powodu wyziębienia, czy też zostać na słońcu i rozgrzać się – ale ryzykować wystawienie się na atak. Jaszczurka wybiera kamień, ale spędzi na nim dokładnie tyle czasu, ile to konieczne. A jej mózg jest zaprogramowany na radzenie sobie z tym ciągłym życiem w stanie napięcia. Człowieka od płazów odróżnia świadome poszukiwanie grupy społecznej, do której może przynależeć i która da mu poczucie bezpieczeństwa. Mamy taki uromantyczniony pogląd na siebie, jacy to jesteśmy „stadni” po to, by się nawzajem wspierać. W istocie rządzi nami konflikt. Owszem, jestem w grupie bezpieczniejszy i łatwiej mi zdobyć pożywienie, ale mój towarzysz, jeśli zechce, może mi je odebrać. Ten problem nasz mózg zna instynktownie i dlatego szybciej nas ostrzeże, nawet jeśli zagrożenia jeszcze nie ma, niż uspokoi. A więc postrzeganie szklanki raczej jako pustej niż pełnej jest jeszcze jedną metodą, za pomocą której natura pomaga nam przetrwać.
Współczesny człowiek z rozwiniętego kraju nie musi biegać z maczugą za kolacją. A jednak pesymizm i tak rozlewa się po świecie coraz większą falą.
Wracamy tu do kwestii, że nasz „zwierzęcy” mózg zaprogramowany jest na wyszukiwanie spraw do pilnego załatwienia i mocowania się z nimi. Problem z dzisiejszymi czasami jest taki, że te sprawy, potencjalne wyzwania i zagrożenia, znajdujemy daleko od nas. Pomyślmy o chorobach. Wyeliminowaliśmy lub kontrolujemy większość tych, które jeszcze sto lat temu nas dziesiątkowały. No to koncentrujemy teraz siły na tych, które mogą stać się zagrożeniem. Boimy się na zapas o zdrowie naszych dzieci, które te choroby mogą dotknąć. Na własne życzenie zaczynamy postrzegać świat jako straszny i nieprzyjazny. Kolejny przykład – poczucie przynależności społecznej. Przez większą część historii ludzie mieli bardzo mały wpływ na to, do jakiej grupy należeli. Jeśli nie podporządkowywałeś się normom społeczności, w której się urodziłeś, najczęściej nic dobrego cię nie czekało. Rebeliantów pożerały wilki i tylko nielicznym udawało się założyć własną grupę. Co, przy okazji, doprowadziło do zasiedlenia przez człowieka całej planety. To dobry przykład na to, że wewnętrzny konflikt związany z grupą działa na naszą korzyść od strony przetrwania gatunku. Na poziomie jednostkowym jednak niespecjalnie, na pewno nie w realiach tak bardzo poszerzonego spektrum wolności, jaką dziś mamy. Więcej wolności odnośnie do doboru grupy, z którą chcemy się identyfikować, przynosi nam tak naprawdę tylko więcej iluzji. Uciekamy od tych, którzy nas nie rozumieją i ograniczają, lecz nowi współplemieńcy wkrótce też okazują się tylko zwierzętami, takimi samymi jak ich poprzednicy. Wraca konflikt, wraca potrzeba zwrócenia się ku tym, których jeszcze nie znamy, w nadziei, że może są lepsi. I tak w kółko.
To straszne. Gdzie tu miejsce na nadzieję? A pani podkreśla w swoich książkach, że jest osobą pozytywną, optymistką. Jak to wszystko pogodzić?
Z pozoru to rzeczywiście wydaje się trudne. No bo jeśli zdecydujesz się iść pod prąd, czyli odłączyć od swojej grupy i np. przestajesz rywalizować o wyższe stanowisko w pracy, przestajesz się uczyć, przestajesz być aktywny w mediach społecznościowych, to poniekąd skazujesz się na niebycie. Gorzej, ludzie mogą przypiąć ci łatkę nieudacznika, dziwaka, samoluba. Ale nie jesteśmy bez wyjścia. Chodzi o to, żeby rozwinąć i wzmocnić w sobie umiejętność koncentracji na tym, co w naszym życiu, otoczeniu i w ludziach wokół jest pozytywnego. Niektórzy opisują to terminami: świadome życie, świadome wybory. Ja na dokładkę proponuję trening naszego zwierzęcego mózgu. Trening, który pozwala nam zmodyfikować, a nawet wyeliminować z życia złe mentalne nawyki.
W myśl znanego porzekadła: jeśli nie możesz zmienić sytuacji, zmień swoje nastawienie?
Można to tak ująć. Ale nie mam na myśli żadnego hokus-pokus. Mówię o prawdziwym treningu, dzięki któremu zmienią się połączenia nerwowe w mózgu. Większość nawyków powstała w wyniku doświadczeń z dzieciństwa. Jeśli np. ktoś wychował się w rodzinie pełnej przemocy i przywykł do uciekania przed konfliktem, to do końca życia w sytuacji spornej jego „zwierzęcy” mózg będzie mu kazał uciekać. To połączenie się zmieni, jeśli przez co najmniej 45 dni będziemy na daną sytuację reagować inaczej. Zamiast na odgłos krzyku uciekać – stać w miejscu. Zamiast zatykać uszy – słuchać wypowiadanych słów, usiłować wyłowić z nich sens. Powtarzać sobie, że konflikt wcale nie jest związany z nami, ale z czymś, na co nie mamy wpływu. To przykład. Chcę powiedzieć, że przy wsparciu mózgu inteligentnego możliwa jest zmiana naszych zwierzęcych nawyków na takie, dzięki którym poczujemy się silniejsi, szczęśliwsi, a nawet bardziej tolerancyjni na zachowania innych, które nas do tej pory denerwowały.
Naprawdę tylko 45 dni?
Tak, naukowcy dowiedli, że właśnie tyle potrzeba, by stworzyć nowe połączenie, po którym w odpowiedzi na zaistniałą sytuację będą biegły impulsy.
Czyli świetna wiadomość dla wszystkich, którzy regularnie spóźniają się do pracy, bo stoją w korkach, i równie regularnie doświadczają paniki na myśl, że tym razem szef na pewno im nie daruje, a dzień jest zmarnowany już na starcie? 45 dni i po kłopocie, bo niech się wali, niech się pali, my jesteśmy oazą stoickiego spokoju.
Nie tak prędko. Stoicki spokój będziemy mieli tylko wtedy, gdy wybierzemy pracę, dla której nie trzeba stać w korkach, i szefa, którego się nie boimy. Atak paniki na myśl, jak zareaguje na nasze spóźnienie, wymownie świadczy przecież o czymś innym. O lęku, jaki odczuwamy, myśląc o utracie posady, o krzywdzie doznanej od kogoś, kogo szef nam przypomina itp. Następnym razem, gdy utkniemy w korku, spożytkujmy ten czas na refleksję, czy szef rzeczywiście ma nad nami tyle władzy, ile nam się wydaje, i gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna się praca naszej wyobraźni odnośnie do reakcji szefa. Co zaś najważniejsze – czy jesteśmy zawodowo we właściwym miejscu. Bo jeśli nie, to żadne treningi nam nie pomogą. Możemy się nauczyć, by nie reagować lękiem na widok ostro hamującego samochodu, lecz nie pokochamy czegoś, czego nigdy w życiu nie lubiliśmy, np. jazdy na karuzeli. Mentalny trening poprawi nam samopoczucie i pomoże w takich sprawach, jak: zmniejszenie stresu i lęku przed trudnymi dla nas sytuacjami, instynkt uciekania przed problemami, zamiast stawiania im czoła (w tym w uzależnienia), lepsza werbalizacja naszych emocji, umiejętność bardziej efektywnej komunikacji, akceptacja naszych niedostatków i wad.
Taki trening wymaga nie tylko czasu, lecz także autorefleksji oraz chęci. Tymczasem lekarze coraz częściej przekonują nas, że wystarczy sięgnąć po tabletkę.
Uprzedzam, że nie jestem przeciwniczką środków psychotropowych. Rozumiem punkt widzenia lekarzy i wiem, skąd wzięła się moda na tabletkę. Są ludzie tak chorzy, że nie są w stanie świadomie sobie pomóc. Z kolei opiekujący się nimi bliscy gotowi są zrobić wszystko, by było lepiej. Mówię tu np. o sytuacjach, kiedy wracając do domu, nie jest się pewnym, czy najbliższa osoba nie odebrała sobie życia lub znowu się nie okaleczyła. Miałam ciotkę schizofreniczkę i doświadczyłam na własnej skórze dramatu, jaki przeżywała w związku z tym moja mama, która pod wpływem traum z dzieciństwa nie potrafiła stworzyć dla własnych dzieci bezpiecznego domu. Medycyna poszła do przodu i lekarze są dziś w stanie przepisać lek modyfikujący zachowanie osób chorych, przynoszący im i ich najbliższym ulgę. Nie zgadzam się z przesłaniem, że Big Pharma kupiła naszą opiekę medyczną. Widzę tylko, że lekarz, dysponując środkami, koncentruje się na tym poletku, na którym może coś szybko i efektywnie zdziałać. Gdyby miał polegać na wytrwałości pacjenta w treningu umysłowym, na wymagającej czasu i zaangażowania pacjenta psychoterapii, oznaczałoby to, że w istocie polega na woli i chęciach chorego. W realiach amerykańskich oznacza to, że niewyleczony pacjent mógłby go podać do sądu, oskarżając o brak kompetencji, złą wolę itd. Inna rzecz, że dzisiejszy zagoniony człowiek, który na nic nie ma czasu, z ulgą przyjmuje argument, iż zły stan ducha jest czymś od niego niezależnym i tak jak można nastawić złamaną nogę, tak można nastawić przetrącony układ psychiczny. To wielka wygoda wierzyć, że tabletka wszystko za nas załatwi. Wchodzimy tu oczywiście na bardzo grząskie pole dywagacji, czy leki psychotropowe działają dlatego, że działają, czy dlatego, że wierzymy, iż działają. Sama medycyna wciąż nie ma na to pytanie odpowiedzi. Jestem natomiast przeciwniczką polegania wyłącznie na tabletkach, bo abstrahując nawet od skutków ubocznych, jakie mogą ze sobą nieść, po pewnym czasie przestają działać i robią nam więcej krzywdy niż dobrego. Nasze ciało przystosowuje się do tego, że jakichś związków nie musi wytwarzać, bo są mu one dostarczane. Wpadamy w błędne koło, bo żeby lek działał, potrzebujemy go coraz więcej albo potrzebujemy go wymienić na inny. Nie jest to ścieżka do zdrowia, lecz uzależnienia.
Którędy więc prowadzi właściwa ścieżka?
Trzeba wykonać potrzebną pracę w momencie, gdy tabletka jeszcze działa, a nasze samopoczucie jest na tyle dobre, że mamy do tej pracy chęci i siły. Pójść na terapię, nauczyć się technik relaksu i zmienić nawyki, żeby w przyszłości lepiej radzić sobie ze stresem i lepiej czuć się we własnej skórze, akceptując swoje wady i słabości.
Czyli mieć lepszą samoocenę i poczucie własnej wartości?
Tak, to było, jest i pewnie na zawsze pozostanie podstawą dobrych, zdrowych relacji z samym sobą. Depresja to nic innego jak zaburzenie tej relacji.
Co, jako rodzice, możemy zrobić, by nasze dzieci od początku budowały dobre nawyki mentalne i nie musiały ich potem poprawiać?
Nasz zwierzęcy mózg uczy się, czyli buduje połączenia nerwowe, w odpowiedzi na dwie sprawy – nagrodę i ból. Najwięcej tych połączeń tworzy się przed ósmym rokiem życia, a potem w okresie dojrzewania. Znów posłużę się przykładem. Mała małpka usiłuje rozłupać orzech. Nie daje rady. Jej matka ma dwa wyjścia – może albo przyjść jej z pomocą, albo przekonać małą, by dalej próbowała. Jeśli będzie jej wciąż pomagać, to małpka przyzwyczai się, że tak wygląda życie, że ktoś zawsze ją wyręczy w trudnej sytuacji. Problem w tym, że jeśli małpka nie nauczy się orzechów samodzielnie rozłupywać, to niedługo poczuje się jeszcze gorzej niż obecnie, widząc, że rówieśnicy dawno sobie radzą, a ona nie, i przeczuwając, że niedługo na skutek braku tej umiejętności czeka ją głód i niebezpieczeństwo. Małpie matki nie wyręczają swoich dzieci w tego typu czynnościach, wychodząc ze słusznego założenia, że męczące doświadczenie, rozczarowanie i ból są konieczne, by mógł nastąpić naturalny rozwój podstawowych dla przetrwania umiejętności życiowych. Wśród ludzi panuje obecnie moda na to, by traktować dzieci jak małych cesarzy i cesarzowe. Mnóstwo rodziców natychmiast rozłupałoby orzeszek i jeszcze podało go na porcelanowym talerzyku dziecku siedzącemu na kanapie. Dzieje się tak dlatego, że posiadamy dzisiaj mniej dzieci i czujemy, że musimy bardziej chronić nasz materiał genetyczny. I druga rzecz – poczynając od mojego pokolenia, po raz pierwszy w historii świata możemy sobie pozwolić na takie traktowanie dzieci. Uważamy, że mamy je po to, by je chronić i w nie inwestować, a nie po to, bo potrzebne są ręce do pracy, by rodzina przetrwała.
Droga do zdrowego rozwoju prowadzi przez mękę i ból?
Nie przez ból fizyczny, chodzi raczej o ból nieotrzymywania automatycznie nagrody za podjęty wysiłek. Zadanie rodzica polega na tym, by adekwatnie do wieku i gotowości tak dozować dziecku ryzyko oraz stres, by nabyło jak najwięcej umiejętności, które będą mu potrzebne w prawdziwym świecie.
Ustaliłyśmy już jednak, że dzisiejsze życie jest prostsze, trudno sztucznie stwarzać sytuacje tylko po to, by dziecko miało wyzwanie i nabyło jakąś nową umiejętność.
Natura i o tym pomyślała. I dała nam do pomocy tzw. neurony lustrzane, które uaktywniają się wtedy, gdy tylko obserwujemy drugą osobę. Nauka i zdobywanie doświadczeń mogą się więc odbywać poprzez obserwację. Nasza mała małpka rozłupie w końcu orzech, bo podpatrzy, jak to robią inni. Dzieci uczą się postaw i zachowań, obserwując dorosłych: jak je traktujemy, jakie mamy nastawienie do świata. Jeśli uważamy, że świat jest niebezpieczny i zły, i wysyłamy w kierunku dzieci komunikat, że nie wierzymy, iż one sobie w tym świecie poradzą, to wzrasta w nich przeświadczenie, że faktycznie sobie nie poradzą. Fundujemy im spadek wiary we własne siły, zdolności i sens podejmowania prób samodzielnego rozwiązywania problemów.
Jednym słowem – nadopiekuńczość jest zła.
Zła i zachęcam wszystkich rodziców, zwłaszcza matki, by nie dawali się ogłupiać. Powtarzam, świat jest dzisiaj o wiele bardziej bezpieczny i zdrowy, niż był jeszcze do niedawna. Rozumiem, że panuje swoista moda na nadopiekuńczość, w USA tacy rodzice nazywani się „rodzicielskie helikoptery”, a stopień „helikopterowości” wiąże się ze społecznym statusem takiego dobrego rodzica. Myślę jednak, że każdy, kto się nad tym porządnie zastanowi, dojdzie do wniosku, że najbardziej wartościowe lekcje w jego własnym życiu wiązały się z potrzebą podjęcia ryzyka i silnym poczuciem, że nagroda nie przyszła sama, trzeba było na nią zapracować.