Kadry z „marszów jedności” po ataku na redakcję „Charlie Hebdo” okraszone ironicznym komentarzem, przypominanie przezwiska prezydenta Hollande’a – Pan Budyń. Trudno o większe nieporozumienie. Paryż potrafi grać na arenie międzynarodowej nie mniej brutalnie niż Amerykanie i Rosjanie, co najwyżej ma subtelniejszy PR.
Oświadczenie francuskiego ministerstwa obrony, wydane kilkadziesiąt godzin po zamachu w Nicei, w którym zginęły 84 osoby, przeszło praktycznie niezauważone. „Jean-Yves Le Drian wyraża żal z powodu śmierci trzech francuskich wojskowych, którzy polegli w Libii” – napisali 14 lipca urzędnicy resortu. Minister pochwalił odwagę żołnierzy, którzy zginęli na pokładzie helikoptera zestrzelonego przez islamistów w okolicach Magrum, 70 km na południe od Bengazi.
W tym samym czasie, gdy w resorcie obrony pisano tę notatkę, rzecznik gabinetu François Hollande’a, Stephane Le Foll, pojawił się w radiu. – Oczywiście, że nasze siły specjalne tam są. Są wszędzie, gdzie toczy się walka z terroryzmem – mówił. Po czym dorzucił, że sam Le Drian jest właśnie w Waszyngtonie, gdzie uzgadnia z Amerykanami atak na iracki Mosul, bastion Państwa Islamskiego. Kilka godzin później wystąpił sam Hollande, przyznając, że francuscy żołnierze biorą udział w „niebezpiecznych operacjach wywiadowczych”.
Cóż, teoretycznie to nie była jakaś wielka tajemnica. Pod koniec ubiegłego roku Paryż przyznawał się do lotniczych „misji rekonesansowych” nad Libią, a w lutym tego roku dziennik „Le Monde” napisał wprost: Francuzi mają w Libii siły specjalne, które prowadzą lądowe operacje przeciw dżihadystom. – Nie ma czegoś takiego, jak nasza interwencja wojskowa w Libii – odpowiadał na pytania szef dyplomacji Laurent Fabius. – Nie mamy środków na to, by być obecnym w kolejnej strefie działań wojennych.
Paryż stawia na generała
A jednak. Gdy sięgnąć do publikacji w „Le Monde”, można się dowiedzieć, że oddziały francuskich komandosów stacjonują w bazie na lotnisku w Bengazi i wspierają oddziały Libijskiej Armii Narodowej, dowodzone przez gen. Chalifę Haftara. To niezły wybór. Z jednej strony Haftar stoi po stronie mającego poparcie ONZ Rządu Porozumienia Narodowego Fajiza as-Sarradża, z drugiej – sam nazywany jest „najpotężniejszym libijskim watażką”. Jest też fundamentem oporu przeciw dżihadystowskiej rebelii, w tym Brygadom Obrony Bengazi – bojówce islamistycznej, która miała zestrzelić helikopter z francuskimi żołnierzami na pokładzie.
O ironio, Libijczykom oficjalne potwierdzenie doniesień o francuskim „wsparciu” nie przypadło do gustu. W Trypolisie i Mizuracie na ulice wyszli demonstranci, ministerstwo spraw zagranicznych rządu As-Sarradża wezwało francuskiego ambasadora na dywanik i wydało oświadczenie, że uważa „francuską obecność w Libii za pogwałcenie norm międzynarodowych i suwerenności”. Wygląda zatem na to, że rząd nie wie, kto jest gościem walczącej dla niego armii. A ta wcale nie wykazuje skruchy. Rzecznik Haftara potwierdził, że Francuzi, owszem, są, ale jedynie po to, by zbierać informacje o bojownikach nigeryjskiej organizacji Boko Haram (odpowiedzialnej za islamistyczną rebelię w Nigerii), którzy mieli schronić się w Libii.
Problem w tym, że Rząd Porozumienia Narodowego może i ma poparcie ONZ, Waszyngtonu, Londynu i Paryża (który po incydencie raz jeszcze zapewnił o swoim wsparciu dla As-Sarradża). To grupa relatywnie umiarkowanych polityków, którzy mogliby zaprowadzić w kraju względny spokój. Gdyby nie to, że ich władza kończy się niemalże na progu budynku, w którym urzędują. Haftar na razie „pracuje dla nich”, ale każdy kolejny sukces militarny – jak czerwcowe uderzenie na bastion islamistów w mieście Syrta – umacnia jego pozycję i spycha rząd do pozycji „zakładnika”. Mało tego, wyrzucenie dżihadystów z Syrty budzi obawy, czy teraz siły Haftara nie zaczną walczyć z lokalnymi antydżihadystowskimi milicjami. Te są lojalne (o tyle o ile) wobec rządu, ale już nie wobec Haftara. A jeśli te formacje skoczą sobie do oczu, wtedy dżihadyści z formacji powiązanych z Al-Kaidą, jak choćby wspomniane Brygady Obrony Bangazi (które rywalizują z Państwem Islamskim o rząd dusz w środowiskach radykałów), będą mogli przejść do kontry. Uf, witajcie w Libii...
Zachodnia strategia w tym bałaganie wydaje się oczywista: po pierwsze, stworzyć wspólne wojskowe dowództwo wszystkich sił zwalczających libijskich islamistów; po drugie, podporządkować je gabinetowi As-Sarradża. Ale w obecnej sytuacji bardziej prawdopodobne wydaje się, że Waszyngton, Londyn i Paryż postawiły po prostu na Haftara. Cóż, najwyżej zrodzi się kolejna arabska satrapia. Problemów to nie rozwiąże, za to uspokoi sytuację.
Interwencja, ostrożnie ujmując, udana
Bez względu na okoliczności moje stanowisko jest jasne: Francja powie „nie” – kwitował Jacques Chirac na początku marca 2003 r. amerykańskie wezwanie do interwencji w Iraku. – Odmawiamy pójścia ścieżką, która prowadzi do wojny, dopóki inspektorzy nie powiedzą: nie możemy pójść dalej – dodawał, nawiązując do ONZ-owskich inspektorów, którzy próbowali wytropić domniemany program budowy broni masowego rażenia Saddama Husajna.
Kilkanaście lat później atmosfera wokół francuskich interwencji zbrojnych jest już zupełnie inna. – Nic nie powstrzyma nas w walce z terroryzmem. Wzmocnimy naszą obecność w Iraku i Syrii – grzmiał François Hollande w transmitowanym przez telewizję orędziu tuż po ataku w Nicei. – Będziemy nadal uderzać w tych, którzy atakują nas na naszej własnej ziemi – dorzucał. Ledwie kilka lat po tym, jak prezentował się wyborcom jako przeciwnik zagranicznych wojskowych awantur.
Zmieniły się też diametralnie postawy Francuzów. W przededniu interwencji George’a W. Busha w Iraku zaledwie 7 proc. ankietowanych popierało międzynarodową interwencję nad Tygrysem i Eufratem – a i to przy założeniu, że będzie to operacja przeprowadzona za zgodą ONZ. Po drugiej stronie stała przytłaczająca większość: 60 proc. respondentów nie chciało mieć z nią nic wspólnego, nawet jeżeli Narody Zjednoczone zapaliłyby dla tej interwencji zielone światło, czego zresztą nie zrobiły. Dziś nastroje się odwróciły – trzy czwarte Francuzów popiera interwencje militarne, a armia odnotowuje rekordowe zainteresowanie służbą wojskową. Trzy lata temu większość była przeciwna zaangażowaniu w Syrii, dziś większość je popiera. Jeżeli użyjesz słowa „la guerre”, nie musisz tłumaczyć, jaką wojnę masz na myśli – Francuz wie, że chodzi o konfrontację z terroryzmem, jak nie w Iraku, to w Libii, żadna różnica.
Wbrew pozorom nie ma w tym wielkiej sprzeczności. Francuzi – mający niemałe doświadczenie na Bliskim Wschodzie i niebagatelne, jeżeli chodzi o zagraniczne interwencje – założyli, że wsadzanie kija w mrowisko, czyli obalenie Saddama Husajna, przyniesie więcej złego niż dobrego. Raz, że w Iraku nie było żadnej siły, po stronie której można byłoby się opowiedzieć, a nowe władze składały się z ludzi, którzy od dekad nie postawili stopy w ojczyźnie. Dwa, że niewiele wskazywało na to, by rodacy chcieli się pozbyć Saddama za wszelką cenę (co już można uznać za bardziej dyskusyjne). Po trzecie wreszcie, czym innym była interwencja w odległym Afganistanie – prowadzona pod egidą ONZ, w kraju, gdzie nie było tradycji i know-how dla prowadzenia terrorystycznych operacji na Zachodzie – a czym innym na arabskim Bliskim Wschodzie, nieodległym od Europy.
Paryż pokazał zresztą dobitnie, że preferuje interwencje udane. Taką – co okazało się zaskoczeniem dla zwolenników tezy o Panu Budyniu i słabości Francji – przeprowadzono trzy lata temu w Mali. Tamtejsza rebelia Tuaregów, wywołana przez lokalnego alianta Al-Kaidy, w kilka tygodni doprowadziła do oderwania połowy państwa i zamienienia go w odpowiednik quasi-kalifatu, jaki znamy dziś z Iraku i Syrii. Francuzi, którzy niemal dokładnie rok po wybuchu tuareskiej rebelii wylądowali w Mali, „pozamiatali” sytuację w trzy tygodnie.
„Operacja Francji z 2013 r. w Mali okazała się czymś niesłychanie rzadkim: interwencją wojskową, którą można z pewną ostrożnością uznać za sukces. (...) Jednostronna decyzja o interwencji potwierdza też chęć Paryża, by być światową potęgą” – pisał kilka miesięcy temu amerykański dziennik „The Washington Post”. Operacji „Serval” – jak zakodowano rajd na Mali – nie trzeba było nawet szczególnie sprzedawać rodakom. – Tę interwencję podjęto na potrzeby francuskiej polityki wewnętrznej – przekonuje brytyjski politolog David J. Francis. – Hollande zaprezentował niemal apokaliptyczną wizję: „Oni są sześć godzin od Francji. Jeżeli pozwolimy im przejąć władzę w Bamako, to z Mali są bezpośrednie loty do Paryża” – dodawał.
Wirtuozi ekscepcjonalizmu
Nie tylko z Bamako. Francja może i chce być światową potęgą, ale w nieco inny sposób niż, dajmy na to, Stany Zjednoczone. Paryż nie ma większego zamiaru mieszać się w sprawy państw, z którymi nie ma realnych związków, ani też nie chce interweniować „w obronie demokracji” czy innych idealistycznie kreślonych celów. Paryż chce mieć za to ostateczne słowo w krajach, które uznaje za swoją strefę wpływów, oraz w ich bezpośrednim otoczeniu.
Weźmy 14 państw afrykańskich, którym Francuzi „pozwolili” na niepodległość w 1960 r. – Gabon jest bez Francji jak auto bez kierowcy. Francja bez Gabonu jest jak auto bez benzyny – tak ujął to zmarły siedem lat temu gaboński prezydent Omar Bongo Ondimba (vel El-Hadż Omar Bongo, vel Albert-Bernard Bongo). Jego kraj mógłby być idealnym przykładem relacji między dawną metropolią a dawną kolonią: pierwszy prezydent zdobywał szlify polityczne pod okiem francuskiego gubernatora, a wybory w 1961 r. – zorganizowane pod okiem Francuzów – wygrał większością 99,75 proc. Trzy lata później francuscy komandosi stłumili antyprezydencki pucz wojskowy, ledwo dobę po tym, jak się zaczął. A gdy po kolejnych trzech latach prezydent przegrał z rakiem, do Paryża przywieziono kandydata na następcę, 30-letniego wówczas pilota, zatwierdzonego po osobistym spotkaniu przez de Gaulle’a – Alberta-Bernarda Bongo.
Tak Gabon stał się „lotniskowcem” Francji w samym sercu Czarnego Lądu. Stamtąd operowały francuskie siły wojskowe interweniujące w Beninie, Czadzie, Kongo-Brazzaville, dzisiejszej Demokratycznej Republice Konga, Mauretanii, Nigrze, Republice Środkowoafrykańskiej. Z Gabonu do Francji wyjeżdżało trzy czwarte eksportu afrykańskiego kraju: przeważnie drewno i metale, mangan i uran. Z powrotem płynęły towary przetworzone i pieniądze na kolejne inwestycje. Budżet Gabonu opierał się na koncernie Elf Aquitaine (dziś Total), który eksploatował gabońskie złoża ropy. W swoim czasie Bongo miał na terytorium Francji 39 posiadłości. Modelowa harmonia.
I początek długiej listy. Paryż chętnie przygarniał afrykańskich dyktatorów i ich majątki. Weźmy klan prezydenta Gwinei Równikowej Teodora Obianga. Delfin prezydenckiego klanu rozgościł się w Paryżu. Gdy chciał obejrzeć film, do rezydencji przywieziono mu 15 tys. płyt DVD. Gdy chciał zabawić się na mieście, grzano silniki czterech limuzyn – żeby mógł dokonać spontanicznego wyboru. Przed jego wizytami w Paryżu pod willę zajeżdżała ciężarówka z kwiatami – najwyraźniej, Teodorino to romantyk. W świecie arabskim o takie patronaty było już trudniej – raz, że tamtejsi liderzy byli bardziej samodzielni i „narowiści”; dwa, że znacznie wcześniej powstało tam coś, co w uproszczeniu moglibyśmy nazwać opinią publiczną.
Silne związki między Francją a Bliskim Wschodem nie ulegają żadnej wątpliwości. „Do początku XX w. kolonialne imperium Francji było drugie pod względem wielkości po brytyjskim. W ten sposób Francja była też siłą dominującą w znacznej części świata arabskiego” – podsumowuje Antonio V. Menéndez Alarcón, autor „French and US Approaches to Foreign Policy”. Po II wojnie światowej te wpływy nie ograniczały się do Afryki Północnej czy Syrii. Paryż próbował utrzymywać wpływy w całym regionie.
Najpierw poszedł z Arabami na udry: podejmując próbę utrzymania Algierii przy metropolii, a potem wraz z Brytyjczykami biorąc udział w wojskowej interwencji mającej zablokować nacjonalizację Kanału Sueskiego. Wkrótce potem de Gaulle uznał jednak, że nie tędy droga. Paryż oponował przeciwko powołaniu Paktu Bagdadzkiego – w zamyśle USA bliskowschodniego odpowiednika NATO – argumentując, że podzieli on świat arabski i wywoła jeszcze większe konflikty (Alarcón sugeruje jednak, że Francuzi bardziej obawiali się podporządkowania Irakowi Syrii i Libanu uważanych za strefę wpływów Paryża). W 1967 r., w czasie wojny sześciodniowej, ten sam de Gaulle wprowadził embargo na dostawy broni do Izraela i zaczął zabiegać o względy przywódców arabskich.
Kolejni francuscy prezydenci utrzymywali ten kurs. – Chcieliśmy być w centrum debaty z Izraelem i światem muzułmańskim. Francja prowadzi politykę przyjaźni ze światem arabskim, co nie przeszkadza jej mieć świetne relacje z Izraelem – mówił Alarcónowi jeden z byłych francuskich szefów dyplomacji. „Większość moich rozmówców uważa politykę Francji jako neutralną, zwłaszcza w odniesieniu do konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Większość też postrzega rząd francuski jako stający nieco bardziej po stronie Arabów. (...) Ta polityka jest postrzegana jako przykład francuskiego ekscepcjonalizmu i fundamentalna różnica między Francją a USA” – uzupełnia Alarcón.
Kij i marchewka
Tyle politolog. Historycy mogą poświadczyć, że od polityki balansowania zdarzały się wyjątki, zwłaszcza w latach 50. – Algieria to Francja: od Flandrii po Kongo jest tylko jedno prawo, tylko jeden naród. Negocjować można jedynie poprzez wojnę – to François Mitterand, późniejszy prezydent Francji, w 1954 r.
Na potrzeby prowadzonej w Algierii wojny Francja stworzyła własną organizację terrorystyczną – Czerwoną Rękę (emblemat nawiązywał do muzułmańskiego symbolu, ręki Fatimy, chamsy), dzieło Service de Documentation Extérieure et de Contre-Espionnage, pierwszej odsłony powojennych służb wywiadowczych. „W latach 1956–1961 Czerwona Ręka dosłownie szalała. Zamachy, zabójstwa, zbrojne ataki: operacje »Arma« (z użyciem broni) i »Homo« (od homicide – zabójstwo) następowały jedne po drugich” – podsumowuje Pascal Krop, autor książki „Sekrety wywiadu francuskiego”. I cytuje Konstantyna Melnika, jednego z rozgrywających w ówczesnych służbach. „Tylko w 1961 r. zatopiono siedem statków przewożących broń dla algierskich nacjonalistów; zlikwidowano 103 handlarzy bronią i przechwycono dwa samoloty transportu wojskowego” – opowiadał Melnik wiele lat po wydarzeniach. Bywało, że Czerwona Ręka dopadała tych ludzi w innych krajach europejskich.
Francuzi polowali na przywódcę Egiptu Gamala Abdela Nasera, choć wszystkie operacje spaliły na panewce. Pierwszy zamachowiec chybił, kolejne komando nawiozło do Kairu stos materiałów wybuchowych, ale akurat trzeba było zamknąć ambasadę. Potem było tylko gorzej. – Znałem pewnego oficera, który mógłby podać Naserowi „niedobrą kawę” – zwierzał się niejaki Tristan Richard, pułkownik armii V Republiki. – Spotkałem się z nim w RFN. Wytłumaczyłem mu, jak należy postępować, i wskazałem kantynę oficerską, do której uczęszczał Naser. Wszystko było uzgodnione, wszystko było gotowe. Jednak specjalista od trucizn w SDECE zalecił dodać tę truciznę raczej do kakao, bo w kawie mogła ona przybrać bardzo gorzki smak. Niestety, Naser nie miał zwyczaju pijania kakao – wyznawał po latach Richard.
Co nie wyszło z Naserem, udało się z Félixem-Rolandem Moumiém, liderem antyrządowej rebelii w Kamerunie. Francuski agent otruł go w 1960 r. w Genewie. Czego nie udało się osiągnąć w Algierii, połowicznie wyszło w Czadzie, gdzie Francja de facto stoczyła zastępczą wojnę z Libią Kaddafiego, po latach zmuszając Libijczyków do odwrotu. Ba, to przecież francuscy komandosi położyli kres rządom osławionego „cesarza Bokassy” z Republiki Środkowoafrykańskiej – według jednej z wersji niemal na własne życzenie krwawego watażki, gdyż ten miał się pochwalić Kaddafiemu, że nosi się z zamiarem opublikowania dokumentacji na temat prezentów, jakie rozdawał politykom francuskim, w tym Valéry’emu Giscardowi d’Estaingowi.
Jeden z najsłynniejszych najemników w XX-wiecznej historii świata, Bob Denard, występując w 1993 r. przed paryskim sądem, nie pozostawiał wątpliwości, że „twarda ręka Francji” potrafi spaść na jej przeciwników, nawet przyobleczona w jedwabną rękawiczkę. „Istnieją trzy rodzaje operacji inicjowanych przez nasze służby: te, które SDECE wykonuje sama. Te, które komuś zleca. I te, podczas których Francja przymyka oczy, lecz udziela poparcia, kiedy jest to dla niej korzystne” – wyjaśnił lapidarnie.
Oczywiście, poza kijem była również marchewka. Jej dystrybucją zajmowali się przez lata ludzie tacy jak zmarły w 1997 r. Jacques Foccart. Ten doradca Pałacu Elizejskiego do wielkiej polityki wbił się dzięki przyjaźni z de Gaulle’em. Później pozostał blisko następców generała. Nie sposób określić, jak wielką rolę odegrał ten człowiek: powoływali się na niego nie tylko żądający od Paryża przywilejów satrapowie, lecz także obalający ich Bob Denard. Jeszcze w 1995 r. ściągał go z emerytury do Pałacu Jacques Chirac (Foccart miał wówczas 81 lat). Gdy zmarł, pisano, że Françafrique – cała strefa wpływów Francji na Czarnym Lądzie – jest wyłącznie jego dziełem.
La guerre nad Sekwaną
Adel Kermiche był na liście tajnych służb od wielu miesięcy – w końcu dwukrotnie próbował się przedostać do Syrii. Oskarżono go o konszachty z organizacją terrorystyczną, jeszcze w marcu siedział za kratkami. Wyszedł warunkowo, w zasadzie przeniesiony do aresztu domowego, z zakazem oddalania się od mieszkania i elektronicznym dozorem w postaci opaski na nodze. Miał ją na nodze, gdy pod koniec lipca poszedł do pobliskiego kościoła i w obecności świadków poderżnął gardło księdzu.
O ironio, twarda ręka Paryża w obalaniu afrykańskich dyktatorów czy bombardowaniu terrorystów w syryjskiej Rakce mięknie na własnym terenie. Do takiej konkluzji sprowadzają się analizy zachodnich speców od bezpieczeństwa. Dziewięć poważnych ataków w ciągu 18 miesięcy, a odpowiedź Paryża sprowadza się do programów deradykalizacji, wygaszanych po cichu po kilku miesiącach, oraz oddolnych inicjatyw, takich jak zakaz publikacji wizerunków i nazwisk terrorystów w niektórych mediach (np. dzienniku „Le Monde”). Wyjaśnienie może być proste: to już nie są czasy Czerwonej Ręki, a służby nie mogą sobie pozwolić – nawet w czasach stanu wyjątkowego – na łamanie praw obywatelskich, nawet jeżeli opinia publiczna przymknęłaby oko na brutalniejsze środki wobec potencjalnych podejrzanych.
Ale może być też wersja bardziej skomplikowana: problem jest zaszyty w republikańskim modelu politycznym. „To może wydawać się dziwne, ale na pięć państw z najwyższym odsetkiem radykałów cztery to państwa frankofońskie, w tym dwa w Europie: Francja i Belgia” – piszą amerykańscy eksperci William McCants i Christopher Meserole. „Do Państwa Islamskiego przystało już 1700 obywateli Francji i 470 Belgów. Dla przyszłych zamachowców francuski będzie językiem ojczystym”.
Uzasadnienie? „Francuskie podejście do sekularyzmu jest bardziej agresywne niż, powiedzmy, podejście brytyjskie” – dowodzą analitycy na łamach prestiżowego magazynu „Foreign Affairs”. „Francja i Belgia to jedyne kraje w Europie, które zabroniły noszenia pełnej zasłony w szkołach publicznych. Podejrzewamy też, że w obu krajach jest wysoka liczba bezrobotnej młodzieży. Żyjąc w wielkich miastach, ma ona więcej okazji, by stykać się z naganiaczami radykalnych ideologii. A w krajach o tak rygorystycznym podejściu do radykalizmu sunnicki radykalizm wydaje się bardziej pociągający” – tłumaczą.
Wnioski, nomen omen, radykalne. A jednocześnie francuskie media nie rozszarpały krytyków laicité zza Atlantyku. Może zatem nawet sami Francuzi przyjmują, że coś może być na rzeczy. Tak czy inaczej, wygląda na to, że interwencje zbrojne na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej to dopiero przygrywka do la guerre, która rozegra się nad Sekwaną.