Za każdym razem, kiedy już wydaje mi się, że coś pójdzie do przodu, moi partnerzy biznesowi się wycofują. Tłumaczą, że muszą dbać o siebie i przyszłość dzieci. Że dostają komunikaty, by się ode mnie trzymać z daleka. Bo mogą być kłopoty.
Grzegorz Nicia 1 września 2003 r. (w dniu zatrzymania, w konsekwencji tymczasowego aresztowania) pełnił funkcję prezesa zarządu w spółce Vital sp. z o.o. z siedzibą w Krakowie, spółce Lativ sp. z o.o. z siedzibą w Krakowie oraz spółce RGR Investment sp. z o.o. z siedzibą w Krakowie. Te trzy spółki były wiodącym akcjonariuszem spółki Polmozbyt Kraków SA w Krakowie / Dziennik Gazeta Prawna
Jest pan jednym z trójki bohaterów dramatu znanego jako „afera Polmozbytu Kraków”, który stał się kanwą głośnego filmu „Układ zamknięty” z 2013 r. Nie ma w nim happy endu: biznesmeni osaczeni przez prokuraturę oraz urząd skarbowy, w tle są służby specjalne, czyli WSI, tracą firmę. W rzeczywistości jest jeszcze gorzej: trafiają do aresztu wydobywczego, zostaje im zabrany cały majątek, a niecałe dwa tygodnie temu zostają prawomocnie skazani. Wyroki są w zawiasach, więc nie przysługuje od nich skarga kasacyjna, co przewidział pan podczas naszej ostatniej rozmowy. Jako że ludziom film miesza się z tym, co rzeczywiste, spróbujmy uporządkować fakty i opowiedzieć historię od początku do końca.
Początek jest taki, że naczelnik krakowskiego urzędu skarbowego wszczyna kontrolę. Jestem przekonany, że dostał od kogoś zlecenie, by cokolwiek na nas znaleźć. W sądzie zeznawał, że bez żadnego szczególnego powodu zaczął nagle przeglądać papiery dotyczące Polmozbytu Kraków (PK) i coś mu w nich nie pasowało. Nudził się? Nie miał co robić? Może. W każdym razie w PK została wszczęta kontrola skarbowa i po kilku tygodniach, jeszcze przed jej zakończeniem, było doniesienie naczelnika urzędu skarbowego do prokuratury i pierwsze aresztowania. Prokurator potrzebował tylko dwóch tygodni, aby wnioskować o areszty. Chociaż z drugiej strony tego czasu miał aż zanadto, zważywszy, że cały materiał dowodowy świadczący o popełnieniu przestępstwa stanowiło jedynie wynikające z nudy pana naczelnika doniesienie. To o tyle zaskakujące, że w doniesieniu nie było żadnych konkretów, tylko insynuacje. I jeszcze bardziej zastanawiające jest to, że w czasie kiedy kontrola się zaczynała, do prezesa PK zgłosił się pewien mecenas krakowski z propozycją nie do odrzucenia: dacie milion złotych, to kontrolerzy pójdą do domu i nie będzie problemów. Witold Szybowski pokazał mu drzwi, uważał, że jest czysty. Mylił się. Na każdego można coś znaleźć, jak się chce i ma ku temu ludzi. Co ważne: ten adwokat, choć pojawiał się w zeznaniach w sądzie i prokuraturze, nie został przesłuchany. Zastanawiających rzeczy w tej sprawie jest więcej. Na przykład to, że naczelnik skarbówki, o którym mówię, objął sprawę PK osobistym nadzorem. Sam jeździł do firmy, sam wzywał i przesłuchiwał ludzi. To niespotykane, zwykle rola szefa urzędu skarbowego sprowadza się do nadzoru nad sprawą, nie wykonuje osobiście czynności kontrolnych. Potem został powołany do rady nadzorczej PK, więc opłacało mu się tak starać. W każdym razie kontrola zaczęła się z początkiem 2003 r., w maju zarząd i rada nadzorcza firmy już siedziały.
Ja mam zawsze wątpliwości, kiedy przy różnych sprawach pojawiają się teorie spiskowe. Czy ten krakowski Polmozbyt był tak cenny, że opłacało się dla jego przejęcia korumpować sztab ludzi?
W skali kraju to była niewielka firma, jak na Kraków całkiem duża. Zatrudniająca 350 osób. Ile warta? Nominalnie każda z akcji warta była 2 zł, rynkowo dziesięć razy więcej. Najwięcej warte były nieruchomości. W Krakowie, Nowym Sączu, Myślenicach, Rabce, Gorlicach. Było o co się bić. Chodziło o to, by ktoś mógł przejąć firmę za bezcen. Według moich szacunków wartość Polmozbytu Kraków wynosiła ok. 26 mln zł, nieruchomości warte były 60 mln, zadłużenie wynosiło ok. 15 mln. Firma została przejęta za 2,6 mln zł.
Ale przecież jednym z udziałowców PK był Skarb Państwa. Powinien dbać o majątek nas wszystkich.
To były czasy SLD. I Skarb Państwa na swój sposób zadbał o interesy pewnych ludzi. Po pierwszych aresztowaniach do firmy przyszedł faks z Ministerstwa Skarbu Państwa z żądaniem zwołania walnego zgromadzenia akcjonariuszy (WZA). Nie bardzo miał je kto zwołać, bo ci, co mogli, to siedzieli. Ale tego zadania podjęła się główna księgowa, będąca w firmie także prokurentem. Wyznaczyła jak najszybszy termin, na 30 czerwca, bo od zwołania zgromadzenia do WZA musi minąć co najmniej 30 dni. Potem i ona dostała nagrodę – została mianowana prezesem PK.
Jaka była pana rola w tych zdarzeniach?
Byłem głównym współwłaścicielem PK, moje dwie spółki miały 44 proc. akcji Polmozbytu, 15 proc. należało do Skarbu Państwa, reszta akcjonariatu była rozdrobniona. Byłem też prokurentem i miałem pełnomocnictwo do zarządzania firmą. Ale zostałem ubezwłasnowolniony: księgowa oznajmiła mi, że policja zakazała jej udostępniania mi jakichkolwiek dokumentów, niby dla dobra śledztwa. Z tego samego powodu nie wpuszczono mnie na teren zakładu.
Taką decyzję podejmuje nie policja, ale sąd. Nie musiał się pan do tego stosować.
Teraz wiem, że popełniłem błąd, ale wtedy myślałem inaczej: przecież nie będę się bił. Jak zostało zwołane WZA, choć nielegalnie, bo przez nieuprawnioną do tego osobę, to jeszcze myślałem, że pójdę na nie i wybiorę radę nadzorczą, jaką będę chciał, a w konsekwencji także zarząd. Byłem naiwny i mało przewidujący. Księgowa wynajęła firmę ochroniarską i taką specjalną grupę interwencyjną, chłopaków z długą bronią. Ich zadaniem było nie wpuszczenie na salę wszystkich akcjonariuszy, czyli mnie i jeszcze dwóch innych udziałowców, po których spodziewano się, że będą głosować nie tak, jak trzeba. Poza tym udało się pewnej pani ze związków zawodowych podburzyć część załogi, jakieś 50 osób. Stali murem, jeden z akcjonariuszy, który usiłował wejść na WZA, został pobity. Postępowanie w sprawie tego pobicia zostało umorzone. W efekcie wybrano radę nadzorczą z naczelnikiem skarbówki, pani księgowa została prezesem PK z sutym wynagrodzeniem. Dziś już jest na emeryturze, z tego, co wiem, dostaje z tego tytułu miesięcznie 9 tys. zł.
Dziwi mnie jedno: że pan nie miał swojej załogi, która pomogłaby panu i kolegom w wejściu na salę. To były czasy, kiedy tak się przejmowało firmy, głośna była przecież bitwa wynajętych ochroniarzy o wstęp do biura jednego z telekomów.
Byłem naiwny. Z wykształcenia jestem prawnikiem. Idealistą. Wierzyłem w rozwiązania prawne. W ogóle w prawo. I w ludzi. Taka anegdota: wśród aresztowanych był pan O., członek zarządu. Wypuścili go po miesiącu. Ucieszyłem się, kiedy zadzwonił, że chce się ze mną spotkać, pogadać. Pojechałem do firmy, a on mi wręczył odwołanie z prokury. Nie, żeby miało to jakieś praktyczne znaczenie, i tak nie mogłem nic zrobić. O. został uniewinniony w tym procesie. Wrócił do pracy jako dyrektor handlowy z 10 tys. zł pensji. Tak to działało. Na 16 oskarżonych 6 poddało się dobrowolnie karze. Żeby mieć święty spokój. Złamali ich, trafili w ręce fachowców. Wśród złamanych był człowiek, którego tak pobito w areszcie, że stracił wzrok w jednym oku. I córka prezesa, którą udało się napuścić przeciwko ojcu. Inna sprawa, że Witold Szybowski był rozwiedziony z jej mamą i nie miała z ojcem głębszej relacji.
A pan jak zniósł areszt? Jak się czuje dziecko szczęścia, prawnik, zamożny właściciel firm, kiedy sadzają go do paki?
Zanim mnie zamknęli, miałem sygnały, że tak może się zdarzyć. I że mogę uniknąć tego losu. Ludzie z Polmozbytu opowiadali mi, że naczelnik skarbówki, który w trakcie kontroli bywał w firmie codziennie, służbowy samochód z urzędu skarbowego go tam woził, często mówił: no, właśnie aresztowaliśmy Nicię. Znajomi też mnie ostrzegali: odpuść, bo pożałujesz. Nie wierzyłem. Przecież niczego nie miałem na sumieniu. I pewnie bym wyszedł bez szwanku z tej awantury, gdybym nie złożył pozwu do sądu o unieważnienie WZA z 30 czerwca 2003 r. Że zostało zwołane nielegalnie i że nie zostałem na nie dopuszczony. Prokurator powiedział mi potem wprost: nie musiałem pana aresztować, ale pan nam przeszkadzał. Nam. Mój adwokat też mi radził, żebym dał spokój, wycofał się z tego. Ale ja wiedziałem swoje. Walczyłem na paragrafy. Wniosłem do KRS, żeby nie wpisywali do rejestru nowych władz. Bo sprawa jest w toku. Interweniował prokurator. Wyłożył w piśmie, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby nowe władze spółki zostały wpisane. I że tak będzie lepiej dla dobra śledztwa oraz funkcjonowania firmy. Postępowanie przed sądem o nieważność tego WZA trwało pięć lat. Odniosłem zwycięstwo. Pyrrusowe.
Dlaczego pyrrusowe?
Bo choć sąd uznał, że WZA zostało zwołano nielegalnie, to stwierdził, że wszystkie decyzje podejmowane przez zarząd będący tego owocem są skuteczne. Więc wszystko, co się wydarzyło od tej pory, stało się ciałem. Podobno zaważyła stałość obrotu gospodarczego. Najgorsze w tym całym postępowaniu było to, że miałem związane ręce. Prokurator wydał mi zakaz pełnienia funkcji w spółkach prawa handlowego. Tak, to było niezgodne z prawem, ale wydał – i ten zakaz był respektowany przez wszystkie instytucje ścigania i wymiaru sprawiedliwości. I dlatego tak długo to wszystko się ciągnęło. Prosiłem sąd, by pozwolił mi reprezentować moje spółki – akcjonariuszy PK tylko w postępowaniu o nieważność WZA, przecież nie ma to żadnego znaczenia dla postępowania karnego, którego byłem uczestnikiem. Odmowa. I choć w końcu w 2008 r. sąd unieważnił walne zgromadzenie akcjonariuszy, to wszystko było już pozamiatane. W firmie był nowy właściciel, majątek był wyprzedawany. Sąd karny pomógł naszym wrogom przejąć spółkę. Dostali na to mnóstwo czasu.
W jaki sposób przejmuje się spółkę? Przecież i tak nowy właściciel musiał za jej akcje zapłacić.
Tak, ale chodzi o to – ile musiał zapłacić. Kiedy rozpętała się afera, jedna akcja PK była warta nominalnie 2 zł, choć jej rynkowa wartość była dziesięciokrotnie wyższa. Gdy robi się głośno o domniemanych przekrętach, gdy media trąbią, że właściciele idą do paki, to wartość papierów gwałtownie spada. A temu spadkowi można jeszcze „pomóc”. Naczelnik skarbówki, kiedy nastał w radzie nadzorczej, pochylił się nad bilansem za 2002 r. I choć ten był już gotowy i w marcu 2003 r. złożony w urzędzie skarbowym, to w sierpniu 2003 r. go zmienił. Pierwotny bilans zamykał się zyskiem, jego – stratą w wysokości 25 mln zł. To był czytelny komunikat: akcje Polmozbytu Kraków są nic niewarte. Wówczas znalazł się inwestor, który zaczął je skupować za bezcen. Po kilkadziesiąt groszy. Skarb Państwa też wystawił swoje udziały na sprzedaż, bodaj po 1,16 zł. Przypominam: nominalna wartość opiewała na 2 zł.
Tak to bywa, że jak się załamuje kurs, to każdy chce uciec. Dlaczego węszy pan w tym spisek?
Skupującym akcje była pewna toruńska firma, której właścicielem był człowiek powiązany z ostatnim skarbnikiem PZPR. Do tej pory jest w biznesie, jedna z jego spółek zajmuje się dostarczaniem niemarkowego sprzętu biurowego i wygrywała ostatnio konkursy na obsługę różnych państwowych instytucji, między innymi wojska i ZUS. Ale nie tylko. Kilka lat temu jego spółka kupiła od Agencji Mienia Wojskowego kilka hektarów stołecznych Pól Mokotowskich z zamiarem wybudowania tam komercyjnych budynków. Nie udało się, bo warszawiacy się bardzo wzburzyli. Ale wracając do akcji PK – pytanie brzmi: po co ktoś skupuje akcje podupadającej spółki, topi pieniądze, jeśli wie, że i tak nie zdobędzie decyzyjnej większości? Ja mam 44 proc., razem z moim kolegą współakcjonariuszem dysponujemy 53 proc. Odpowiedź brzmi: musi być przekonany, że wygra. Po drodze było jeszcze kilka dramatycznych wydarzeń. Okazało się, że inwestor nie może kupić akcji od Skarbu Państwa, bo zaprotestowała załoga. Za to udało mu się przejąć papiery będące w posiadaniu córki prezesa. Dwa dni po tym, kiedy poddała się dobrowolnie karze, jej udziały zajął komornik na rzecz zabezpieczenia jakichś należności podatkowych. I sprzedał na licytacji, o której dziwnym trafem wiedział tylko ów inwestor z Torunia. Wieść gminna niesie, że poszły po 1 zł.
Ale wciąż ma pan większość.
W 2008 r. MSP robi przetarg na sprzedaż swoich akcji. Wyjściowa cena 5 zł. Jest trzech oferentów. Dwóch powiązanych z Toruniem. I trzeci, obcy, który przebija stawkę – daje 6,15 zł za papier. Ale przecież nie chodziło o to, żeby jakiś obcy to dostał. Po otworzeniu ofert PK zwołuje walne zgromadzenie, na którym pada wniosek o podwyższeniu kapitału spółki o 830 tys. akcji wartych 2 zł za sztukę. A wszystkie akcje mają iść w ręce inwestora z Torunia, co by mu dawało już 70 proc. udziałów. Jednak to nie przechodzi, na walnym jest przedstawiciel Skarbu Państwa, który zdaje sobie sprawę z tego, że byłoby to przestępstwo ścigane z kodeksu karnego – przecież to ponad dwukrotne zaniżenie wartości. Więc krakowskim targiem staje na cenie 4 zł za akcję, choć był chętny dać 2,15 zł więcej. Ale już jest mowa zaledwie o połowie papierów, o 415 tys. akcji, jestem pewien, że nie mieli kasy na więcej. To jednak dało im ponad 51 proc. Pozamiatane. Szybowski zmarł w 2012 r., ta sprawa go zniszczyła. Ograbili go ze wszystkiego. W krakowski Polmozbyt zainwestował dorobek życia. Jak go posadzili, nie był w stanie spłacać kredytów, debetów, banki powypowiadały mu umowy. Walczył, zarabiał, jeżdżąc na taksówce. Ale nie miał szans. Wciąż był zatrzymywany, niby do wyjaśnienia, próbowano mu przykleić jakieś sprawy narkotykowe. Wreszcie doznał wylewu. Gdyby żył, zabraliby mu jego udziały na rzecz szkody. To taki paragraf, zgodnie z którym orzeka się o przepadku zysków z przestępstwa na rzecz Skarbu Państwa. Lub pokrzywdzonego. Ja, jestem tego pewien, zostałem skazany po to, żeby można było mi zabrać moje akcje. Tylko jest jeden problem: spółka nie może być właścicielem swoich akcji. Ale wyrokiem sądu tak się stało. Jak mówią: sąd orzekł, jak orzekł i nic nikomu do tego. Teraz toruńska firma stanie się w majestacie prawa jedynym właścicielem krakowskiego Polmozbytu.
Specjalnie czekałam z tym pytaniem na koniec naszej rozmowy – za co został pan skazany? A o co oskarżony?
Najpierw oskarżenie głosiło, że działaliśmy w zorganizowanej grupie przestępczej, której celem było działanie na szkodę spółki. Potem zorganizowana grupa odpadła od oskarżenia, a została szkoda. Wyceniona na ponad 15,6 mln zł. Przy czym, co ciekawe, tę kwotę podał nowy właściciel firmy. Jak została obliczona, nie wiem. Biegli, którzy wypowiadali się podczas procesu, mieli inne zdanie, ale nie zostało ono wzięte pod uwagę. W każdym razie ja dostałem wyrok za pranie brudnych pieniędzy. Osiem miesięcy w zawieszeniu na dwa lata. Przy czym w areszcie spędziłem dziewięć miesięcy. Jestem prawnikiem, mam przyjaciół po prawie, sędziów, prokuratorów, wszyscy mówią, że to ewenement – żeby wyrok był niższy niż areszt. Ludzie, którzy zostali skazani w tej sprawie, także mają wyroki w zawieszeniu. Co oznacza, że nie przysługuje nam skarga kasacyjna. Nawet o odszkodowanie za niesłuszny areszt nie mogę się ubiegać, gdyż sąd stwierdził moją winę.
W jaki sposób pan miał prać te pieniądze?
Nie wiem. Ja do Polmozbytu Kraków dołączyłem późno. Prowadziłem swoją firmę, szukałem inwestora. Ktoś mi podpowiedział nazwisko Szybowskiego. Dogadaliśmy się. To był 2002 r., zmieniały się przepisy – 4 tys. zł kapitału założycielskiego, jaki miała moja spółka, to było za mało. Potrzeba było przynajmniej 50 tys. Szybowski wniósł do mojej spółki wszystkie swoje akcje Polmozbytu Kraków. Dał kapitał. Jako prezes dwóch już spółek będących głównym właścicielem PK, założyłem trzecią spółkę, do której wniosłem akcje PK i to zdaniem sądu było praniem pieniędzy. Wcześniej Szybowski – prezes i właściciel Polmozbytu – próbował ratować PK od skutków upadku Daewoo. W skrócie wyglądało to tak: Polmozbyt był dilerem Daewoo, które już podupadało, a wkrótce całkiem padło. Ówczesne przepisy stanowiły, że diler może być przedstawicielem tylko jednej marki. Czyli jak Deawoo, to już np. nie Fiat. Żeby zabezpieczyć firmę, stworzył dwie spółki córki i zaczął rozmowy z innymi producentami samochodów, m.in. Skodą i Saabem. Koreański koncern już ledwie dyszał, polska fabryka jeszcze produkowała te samochody, ale Szybowski zdawał sobie sprawę, że koniec jest bliski. I nie będzie nikogo, kto pokryje np. świadczenia gwarancyjne. Dlatego Szybowski zaczął proces nazywany wykupem menedżerskim. Polega to na tym, że menedżerowie, jeśli nie mają gotówki na zakup akcji swojej firmy, biorą kredyt i spłacają go z zysków. I PK wziął właśnie taki kredyt na dywersyfikację działalności. Żeby móc otworzyć kolejne spółki, które będą handlowały innymi markami samochodów. Że tak właśnie było, świadczy opinia biegłych powołanych przez sąd pierwszej instancji, których szukano przez trzy lata z okładem. Jednak kiedy okazało się, że zdanie czterech specjalistów jest niezgodne z tym, co miało się znaleźć w wyroku, sąd zadecydował, że nie będzie brał ich opinii pod uwagę. Bo wystarczy mu jego doświadczenie życiowe. I to doświadczenie nakazało mu wydać wyrok skazujący.
Jak pan żyje po tym wszystkim? Byłam pewna, że film, jaki nakręcono na kanwie waszej sprawy, pomoże.
Film nie pomógł, a zaszkodził. Pewnie tak samo będzie z tą naszą rozmową – też zaszkodzi. Uważam, że nagłośnienie naszej sprawy sprawiło, że ludzie, którzy stoją za tym przekrętem, jeszcze bardziej się wściekli i usztywnili. Jakiś Nicia będzie im podskakiwał? Nic z tego. Pytała pani wcześniej, jak żyję. Źle. Kiedy ta cała afera się nakręcała, moja żona była w ciąży z trzecim dzieckiem. Mnie zatrzymano 1 września 2003 r. Syn miał pójść do szkoły, do pierwszej klasy. Ale nie poszedł. Na filmie jest dziewczynka, która przestaje mówić. To w rzeczywistości mój syn, który zamknął się w sobie. Teraz mamy czwórkę dzieci. Żona nie pracuje, bo przy takiej gromadce to niemożliwe. Ja także nie mam roboty. Wprawdzie kiedy wyszedłem z aresztu, dostałem zatrudnienie w krakowskim urzędzie marszałkowskim, gdzie byłem odpowiedzialny za opłaty środowiskowe, lecz kiedy „Układ zamknięty” wszedł na ekrany, zostałem zwolniony. Z powodu, jak mi oficjalnie powiedziano, utraty zaufania. Teraz jestem na lodzie. Rodzina i przyjaciele nam pomagają, inaczej nie mielibyśmy co jeść. Czasem łapię jakieś fuchy, w sensie doradztwo. To nie jest tak, że nie mam pomysłów, doświadczenia, bo mam. Ale za każdym razem, kiedy już wydaje mi się, że coś pójdzie do przodu, to nagle coś się dzieje. Moi partnerzy biznesowi się wycofują. Tłumaczą, że nie mogą inaczej, że muszą dbać o siebie i przyszłość dzieci. Dostają komunikaty, że od tego Nicienia lepiej trzymać się z daleka. Bo mogą być kłopoty.
A gdzie w tym wszystkim jest układ zamknięty? Tak – naczelnik skarbówki w radzie nadzorczej, księgowa prezesem. Ale przecież w tej sprawie wyrokował niezawisły sąd.
Być może jestem paranoikiem, przepraszam. Ale oprócz osób, o których była pani łaskawa wspomnieć – naczelnika skarbówki, księgowej, pani ze związków zawodowych, prócz inwestora z dziwnymi powiązaniami – są jeszcze następujące koincydencje: prokurator, który mnie oskarżał, miał żonę, sędzię w sądzie rejonowym, w wydziale karnym, który orzekł wobec mnie areszt. Ta sędzia, czyli żona prokuratora, została przeniesiona do sądu okręgowego, który utrzymał apelację naszych przeciwników. A przewodniczący składu orzekającego, człowiek delegowany z sądu rejonowego z Chrzanowa – moim zdaniem po to, żebyśmy nie mogli wnioskować o zmianę składu orzekającego – dostał nominację do sądu okręgowego. I to już wszystko, co mam do powiedzenia.