Łajdak! Rozstrzelać go to za mało! – krzyczał przywódca komunistów, gdy przeczytał, dla kogo naprawdę pracował jego zaufany towarzysz. A przecież Włodzimierz Lenin nikomu tyle nie zawdzięczał, ile polskiemu robotnikowi
Członkowie Komisji Nadzwyczajnej Rządu Tymczasowego Rosji przecierali oczy ze zdumienia, gdy zaczęli czytać przekazane im dokumenty. Oto pochodzący spod Płocka trybun ludowy, który stał na czele robotniczych związków, był konfidentem tajnej policji. I to od samego początku swojej błyskotliwej kariery wśród rewolucjonistów. Aż do momentu, gdy został faktycznym przywódcą ruchu, skutecznie wygryzając konkurentów. Dopiero wtedy jego przełożeni zrozumieli, że stworzyli pragnącego władzy potwora. Dążącego do obalenia starego reżymu.
Po przejrzeniu wszystkich raportów członkowie Komisji Nadzwyczajnej Rządu Tymczasowego uznali, że Rosja musi poznać prawdę. Wydali tym sposobem wyrok śmierci na długoletniego agenta Ochrany Romana Malinowskiego.
Urzędnik z ambicjami
Zastępca dyrektora Departamentu Policji w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych Stiepan Bielecki powinien przekląć dzień, w którym akta tego zwykłego ślusarza trafiły na jego biurko. Gdyby był zawodowcem w policyjnym fachu, to pewnie zrozumienie, że gra, którą zaczyna, zdecydowanie go przerasta, przyszłoby szybciej. Ale Bielecki przez lata pracował jako zwyczajny urzędnik w kolejnych guberniach. Dopiero w lipcu 1909 r. premier Piotr Stołypin zrobił z niego policjanta, proponując objęcie wysokiej posady w MSW.
Szef rządu niespecjalnie ufał tajnej policji i chciał, aby jakiś cywil patrzył na ręce oficerom Ochrany. Jednak jego protegowany szybko zagustował w nowym fachu i po upływie kilku miesięcy zaczął wierzyć, że potrafi więcej niż podlegli mu funkcjonariusze. W tym czasie Rosją wstrząsała afera Jewno Azefa, szefa Organizacji Bojowej Partii Socjalistów Rewolucjonistów, odpowiedzialnego za zamachy, w których zginęli m.in. stryj cara Mikołaja II, książę Sergiusz Romanow, i minister spraw wewnętrznych Wiaczesław von Plehwe.
Niezależny dziennikarz Włodzimierz Burcew odkrył, że Azef był przez lata płatnym konfidentem Ochrany. Na początku 1909 r. przyznał to oficjalnie na forum parlamentu premier Stołypin. Fakt, iż najbardziej poszukiwany w imperium terrorysta jednocześnie pozostawał płatnym prowokatorem carskiej policji politycznej, wstrząsnął zarówno elitami rządzącymi, jak i opinią publiczną. Najbardziej zszokowani byli jednak rewolucjoniści. Ich idol okazał się zdrajcą. Wielu rosyjskich wywrotowców straciło wówczas bojowego ducha. Przestali nawzajem sobie ufać, a większość komórek Partii Socjalistów Rewolucjonistów po prostu się rozwiązało. Otwierając tym drogę do ekspansji komunistom, na których czele stał Włodzimierz Lenin.
Ale wówczas działania Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji (SDPRR), podzielonej na bolszewików i mienszewików, nie wzbudzały większego niepokoju Ochrany. W tym czasie ugrupowanie skupiało ledwie 8,5 tys. członków, z czego 2070 osób tajna policja miała na utrzymaniu. W raportach Ochrany odnotowywano zebrania partyjnych kół, gdzie zaledwie jeden lub dwóch uczestników nie było jej agentami. Do tego jeszcze SDPRR paraliżował podział na bolszewików i mienszewików. Ci drudzy chcieli zrezygnować z działalności nielegalnej i skupić się na organizowaniu ruchu związkowego wśród robotników, przestrzegając obowiązującego prawa. Lenin nazwał ich „likwidatorami”, oskarżając o zdradę idei rewolucji i chęć doprowadzenia do samorozwiązania partii.
W takiej sytuacji wicedyrektor Departamentu Policji Stiepan Bielecki nie musiał niczego robić, bo tajne służby dokładnie zinfiltrowały wywrotową organizację. A jednak ambitny urzędnik postanowił coś odwrotnego. Gdy z początkiem 1910 r. przekazano mu akta aresztowanego właśnie ślusarza, ujrzał w nich szansę na zorganizowanie błyskotliwej prowokacji. Choć przecież zatrzymany w Moskwie, podczas nalotu na nielegalną drukarnię socjaldemokratów Roman Malinowski niczego wielkiego w życiu nie osiągnął. „Narodowości polskiej, z zawodu metalowiec, a z powołania złodziej, Malinowski odsiedział trzy wyroki więzienia za kradzieże i włamania” – charakteryzuje go w książce „Rewolucja rosyjska” Richard Pipes.
Fachowiec z przeszłością
Wedle policyjnych akt zatrzymany Roman Malinowski urodził się w 1877 r. i był wnukiem powstańca styczniowego. Jego rodzinę określano mianem włościan, czyli chłopów posiadających własną ziemię, choć o korzeniach szlacheckich. Rodzice zmarli wcześnie i chłopakiem zaopiekował się wuj. Nie czynił tego zbyt dobrze, skoro Malinowski uciekł z domu, mając ledwie 14 lat. Szukając pracy, trafił do warsztatów mechanicznych w Warszawie, gdzie nauczył się zawodu ślusarza. Co bardzo się młodzieńcowi przydało w karierze włamywacza.
Zamki od drzwi domów otwierał bez problemu, o wiele gorzej szło mu z uciekaniem przed policją. Ostatni wyrok zakończył odsiadywać w 1901 r. w Płocku. Szczęściem dla niego zaraz po wyjściu na wolność dostał powołanie do wojska. Ze względu na świetną prezencję i wysoki wzrost trafił do pułku gwardyjskiego stacjonującego w samym Petersburgu. Tam poznał przyszłą żonę i znalazł pracę w petersburskich zakładach mechanicznych.
Tymczasem w Rosji trwało rewolucyjne wrzenie, co dało Malinowskiemu szansę na awans społeczny. Były włamywacz starannie ukrył przeszłość i zaangażował się w ruch związkowy. Obrotny i bystry szybko awansował na sekretarza związku zawodowego metalowców w Petersburgu. Nawiązał kontakty ze środowiskami rewolucjonistów i z tego powodu znalazł się pod obserwacją policji. Ta w końcu wydała Malinowskiemu urzędowy nakaz natychmiastowego opuszczenia stolicy Rosji.
Polak nie zamierzał jednak wracać na ojczyste ziemie. Przeniósł się do Moskwy, przyłączył się do Partii Socjalistów Rewolucjononistów i brał udział w zakładaniu podziemnej drukarni. Nie wiedział, że wszystkiemu dokładnie przypatrują się agenci Ochrany. Po aresztowaniu na początku 1910 r., z powodu kryminalnej przeszłości i współpracy z rewolucjonistami, mogła go czekać wieloletnia zsyłka na Syberię. Ale zrządzeniem losu zamiast w głąb Rosji trafił na rozmowę do gabinetu Bieleckiego.
Aresztowany od razu się wicedyrektorowi spodobał. Postawny, inteligentny, umiejący ładnie się wysławiać, na pierwszy rzut oka sprawiał bardzo dobre wrażenie. I miał jeszcze jedną zaletę: w policyjnych aktach były na niego liczne haki. Zwerbowanie byłego włamywacza na tajnego współpracownika okazało się dziecinnie proste. Być może nawet to on sam zaoferował Ochranie usługi „wiecznie potrzebując pieniędzy” – jak uważa Pipes. Malinowski po latach twierdził, iż dał się złamać. Uległ naciskowi Bieleckiego, kiedy ten zagroził, że wyjawi kolegom związkowcom i żonie jego kryminalną przeszłość. Ale w taką wersję wydarzeń mało kto uwierzył.
Krojenie komunistów
Być może uznając to za dobry żart, Bielecki nadał podopiecznemu pseudonim „Krawiec” (Portnoj) i zdecydował, że sam będzie jego oficerem prowadzącym. A potem z każdym mijającym tygodniem wpadał w coraz większy zachwyt nad swoim protegowanym. Malinowski miał doskonałą pamięć i wielkie zdolności oratorskie, którymi potrafił porwać robotników. Bielecki szybko zaoferował agentowi pierwszą podwyżkę pensji z 80 do 100 rubli miesięcznie. Średnia płaca robotnika w Królestwie Polskim wynosiła wówczas ok. 380 rubli rocznie.
Malinowski mógł śmiało twierdzić, iż od strony zawodowej dokonał dobrego wyboru. Przykładał się zatem do pracy. Od maja 1910 r., przez dwa i pół roku, na podstawie doniesień Malinowskiego tajna policja sporządziła ok. 80 raportów, jeszcze dokładniej rozpracowując organizacje lewicowe. W tym czasie Bielecki kazał „Krawcowi” wstąpić w szeregi Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji. Co nie stanowiło dla niego wielkiego kłopotu, bo z otwartymi rękami SDPRR powitała ludowego trybuna. Ucieszył się też Włodzimierz Lenin, bo wśród członków jego robotniczej partii, obok adwokatów i inteligentów, znalazł się w końcu autentyczny robotnik. I zaprosił Malinowskiego na przygotowywaną w styczniu 1912 r. w Pradze VI Konferencję SDPRR.
Oficjalnie Lenin jako cel spotkania wyznaczył „odrodzenie partii” targanej wewnętrznymi sporami. Po czym dyskretnie poprosił Malinowskiego, by wstąpił do frakcji mienszewików i zadbał o ich jeszcze głębsze skłócenie z bolszewikami. Co ciekawe, przed wyjazdem ślusarz dokładnie takie samo polecenie usłyszał od Bieleckiego. A dla zmotywowania dostał sowitą delegację. Starał się zatem ze wszystkich sił i VI Konferencja SDPRR zakończyła się ostatecznym rozpadem rosyjskiej partii socjaldemokratycznej. Przejmując dyktatorską władzę w SDPRR(b) (b – jak bolszewicy), Lenin dobrze pamiętał, komu to zawdzięczał. Dlatego też zaprosił Malinowskiego do Komitetu Centralnego oraz zaczął przekonywać, iż przywódca robotników musi kandydować w nadchodzących wyborach do Dumy. Na pożegnanie Włodzimierz Iljicz nazwał go „wybitnym robotnikiem – liderem”. A co więcej, nie mogąc samemu wrócić do ojczyzny z powodu ciążących wyroków, dał upoważnienie Malinowskiemu do dokooptowania w szeregi Komitetu Centralnego w Rosji własnych protegowanych.
Tymczasem na polskiego ślusarza czekał w Petersburgu Bielecki z propozycją kandydowania do Dumy. Wicedyrektor Departamentu Policji uznał, zupełnie jak Lenin, iż jego agent dowiódł w Pradze, jak znakomicie nadaje się na polityka. Pewien kłopot stanowiły jedynie policyjne papiery, ponieważ każdy kandydat na posła przechodził procedurę lustracyjną. „Na polecenia ministra spraw wewnętrznych (Aleksandra Makarowa – aut.) zatajono akta kryminalnej przeszłości Malinowskiego, aby umożliwić mu kandydowanie w wyborach do Dumy” – opisuje Richard Pipes. Podczas kampanii wyborczej przemówienia Malinowskiemu pisał osobiście Lenin, a potem czytał je i ulepszał w swoim gabinecie Bielecki. Obaj sądzili, że znakomity efekt końcowy zawdzięczają literacko uzdolnionemu ślusarzowi. Dzięki wspólnemu wysiłkowi rewolucjonistów i Ochrany konfident zwyciężył w swoim okręgu. Wówczas świeżo upieczonemu deputowanemu Lenin przekazał prerogatywy reprezentowania Komitetu Centralnego SDPRR(b) wśród bolszewików na terenie całej Rosji.
Polityk umiejący zadowolić każdego
„Jedną z najważniejszych przysług, jakie Malinowski wyświadczył Leninowi, było założenie – za przyzwoleniem policji i prawdopodobnie z jej finansowym poparciem – bolszewickiego dziennika »Prawda«” – opisuje Pipes. Lubiący zawsze trzymać rękę na kasie ślusarz mianował się skarbnikiem dziennika. Natomiast na redaktora naczelnego wypromował, za aprobatą Bieleckiego, innego konfidenta Ochrany Mirona Czernomazowa. Ten w rewanżu musiał publikować wszystkie przemówienia Malinowskiego bez skrótów. Przy czym, by spisek nie wyszedł na jaw, drukowano też teksty Lenina. W ciągu zaledwie dwóch lat do wybuchu I wojny światowej ukazało się w „Prawdzie” aż 265 artykułów przyszłego wodza rewolucji. Włodzimierz Iljicz pisał je w Krakowie i Poroninie, gdzie w czerwcu 1912 r. osiadł wraz z Nadieżdą Krupską i jej matką. Mieszkając blisko rosyjskiej granicy, mógł szybciej reagować na zachodzące w Imperium Romanowów zmiany.
Tymczasem jego protegowany poczynał sobie coraz śmielej. W czasie debaty na temat exposé rządu 7 grudnia 1912 r. w petersburskim Pałacu Taurydzkim Malinowski obiecywał słuchaczom: „Zrobimy wszystko dla przyśpieszenia godziny, w której powszechne ludowe zgromadzenie ustawodawcze zainicjuje pełną demokratyzację ustroju państwowego Rosji, która pozwoli proletariatowi na rozpoczęcie walki o uwolnienie się z więzów niewolnictwa najemnej pracy”. Zdecydował się też na dokooptowanie do Komitetu Centralnego znanego gruzińskiego rewolucjonisty Józefa Dżugaszwilego, pseudonim Stalin. Być może kryminalna przeszłość Gruzina urzekła Polaka. Acz sympatia ta miała granice i gdy Stalin zaczął wykazywać nadmierne ambicje, Malinowski wydał kolegę Ochranie, fundując mu w ten sposób kilka lat zesłania do Kraju Turuchańskiego.
Nie tylko za takie prezenty cenił ślusarza Bielecki. „Malinowski otrzymał rozkaz uczynienia wszystkiego, co w jego mocy, by pogłębić rozłam w partiach” – zapisał w jednym z raportów do szefa MSW wicedyrektor Departamentu Policji. Stosując się do tej wytycznej, Polak skutecznie blokował w Dumie możliwość zjednoczenia mienszewików z bolszewikami. Chociaż poza nim pozostałych 6 deputowanych mienszewickich oraz 6 bolszewickich pragnęło współpracy. Co ciekawe, w tym samym czasie taki sam nakaz posłał mu Lenin. Dzięki czemu poseł nie miał problemu z wyborem, wobec kogo zachować się lojalnie. Co zaowocowało znakomitymi efektami oraz podwyżką pensji płaconej przez Ochranę do 500 rubli miesięcznie. Stawka ta wydawała się konfidentowi godziwa, skoro w owym czasie gubernator mógł liczyć każdego miesiąca na ok. 800 rubli wynagrodzenia.
Zachwycony awansem finansowym Malinowski robił się powoli osobą nie do zniesienia. Stał się próżny i zarozumiały. Ci, którzy z nim często przebywali, dostrzegli też skłonność do mitomanii. Opowiadał więc różne zaskakujące historie. A to o tym, jak był w młodości kimś na wzór Janosika rabującego bogatych, aby wspomagać biednych. Czasami twierdził, iż od lat żyje pod zmienioną tożsamością i tak naprawdę z konspiracyjnej konieczności podszył się pod ślusarza Malinowskiego. Na te wyskoki zarówno Lenin, jak i awansowany na dyrektora Departamentu Policji Bielecki starali się patrzeć przez palce. W końcu własne kariery związali z błyskotliwą karierą Romana Malinowskiego.
Nie chciał, ale musiał
Nowy wiceminister spraw wewnętrznych Rosji gen. Włodzimierz Dżunkowski wiosną 1914 r. zaczął porządki w policji politycznej. Ten zawodowy wojskowy, niemający wcześniej związków z Ochraną, postanowił oczyścić instytucję. Jak pisze Pipes, uważał, że „ludziom noszącym mundur oraz studentom nie wypada wzajemnie na siebie donosić”. I zlikwidował siatki agentów Ochrany w siłach zbrojnych oraz szkołach. Po czym zajął się światem polityki.
Widok teczki osobowej Malinowskiego wprawił Dżunkowskiego w prawdziwą wściekłość. Oto policyjny prowokator nie tylko brylował w parlamencie, lecz także stał się cenionym publicystą „Prawdy”, który w przemówieniach i artykułach otwarcie wzywał do obalenia istniejącego ustroju politycznego. Te sprzeczności nie mieściły się w głowie generała. Wezwany na dywanik Bielecki dowiedział się od zwierzchnika, iż ma natychmiast dyskretnie zakończyć całą operację. Chcąc nie chcąc, dyrektor następnego dnia zaprosił do siebie Malinowskiego, by złożyć mu ofertę nie do odrzucenia. Prowokator w zamian za złożenie mandatu deputowanego i natychmiastowy wyjazd z Rosji miał dostać 6 tys. rubli. Mógł odmówić, ale wówczas Ochrana ujawniłaby jego złodziejskie dokonania. Miejsce w Dumie i tak by stracił, a przy okazji trafiłby za kratki.
Były ślusarz wziął pieniądze i już następnego dnia jechał pociągiem do Krakowa. Zaś gen. Dżunkowski 4 maja 1914 r. poinformował prezydium Dumy o nielegalnej operacji Ochrany. Wstrząśnięci posłowie zadbali, żeby szybko stało się o niej głośno w prasie. Niezrażony tym Malinowski przekonywał w Poroninie Lenina, iż mandat złożył pod wpływem szantażu i załamania nerwowego. Ostatecznie Lenin nałożył na niego naganę za złamanie dyscypliny partyjnej i dezercję z pola walki politycznej. Jednocześnie publicznie wybaczył, uznając doniesienia prasowe o agenturalnej karierze Polaka za kolejną prowokację Ochrany. Sprawę zamknął wybuch wojny światowej.
Na polecenie Lenina Malinowski zgłosił się na ochotnika do rosyjskiej armii. Wódz rewolucji kazał mu szerzyć idee komunistyczne wśród żołnierzy. Ale nie trwało to długo, bo po pierwszej bitwie pod Łodzią Polak wybrał niemiecką niewolę. Myśląc, iż zginął, Lenin i Lew Kamieniew napisali o Malinowskim wspaniały nekrolog zamieszczony w piśmie „Socjaldemokrata”. Jakież było zdziwienie Włodzimierza Iljicza, kiedy dwa lata później dostał list z obozu jenieckiego w Magdeburgu podpisany przez Romana Malinowskiego. Ślusarz zapewniał w nim o swojej wierności wobec komunistycznych idei, a także informował o agitacji, jaką powadził wśród żołnierzy. Prosił też o przesłanie książek mogących mu ułatwić pisanie politycznych referatów.
Na torach historii
Gdy 16 kwietnia 1917 r., załatwionym przez niemiecki wywiad wagonem specjalnym, Lenin przejechał przez granicę oddzielającą Finlandię od Rosji, to zażyczył sobie w końcu aktualnej prasy. Do pociągu dostarczono poranne gazety. Wówczas wzrok przywódcy bolszewików padł na stronę tytułową „Prawdy”. Widniało na niej jedno wyeksponowane słowo: „Judasz”. Wódz bolszewików przeczytał, że powołana przez rząd Aleksandra Kiereńskiego Komisja Śledcza w czasie przeglądania archiwów Ochrany trafiła na sensacyjne materiały. W nadpalonych teczkach odnaleziono akta personalne Romana Malinowskiego. Jednoznacznie wynikało z nich, że tajny agent „Portnoj” szczegółowo rozpracował dla Ochrany kluczowe organizacje wywrotowe w Rosji.
„Łajdak! Rozstrzelać go to za mało!” – krzyknął zaszokowany Lenin. Jednak gdy w czerwcu 1917 r. stawił się przed Komisją Śledczą Rządu Tymczasowego, aby złożyć zeznania, trzymał fason. „Niechby Malinowski i był prowokatorem, to Ochrana nie zyskałaby na tym tyle, ile zyskała nasza partia z «Prawdy» i całego aparatu legalnego” – oświadczył. Po czym dość szczegółowo wyjaśnił, dlaczego tak naprawdę uważał Malinowskiego za komunistycznego bohatera. „Ochrana kierowała się prostackim pojęciem o bolszewizmie; powiedziałbym jego jarmarczną karykaturą; bolszewicy rzekomo będą «organizować powstanie zbrojne». Żeby trzymać w rękach wszystkie nici przygotowywanego powstania, warto było – z punktu widzenia Ochrany – zrobić wszystko, co się da, żeby wprowadzić Malinowskiego do Dumy Państwowej i do KC. A kiedy Ochrana osiągnęła i jedno, i drugie, to okazało się, że Malinowski stał się jednym z ogniw długiego i mocnego łańcucha, wiążąc (i to z różnych stron) naszą nielegalną bazę z dwoma największymi organami oddziaływania partii na masy, właśnie z «Prawdą» i z frakcją socjaldemokracji w Dumie” – twierdził Lenin.
I trudno było się z nim nie zgodzić. Acz nie zachował się do końca szczerze, bo wbrew publicznym zapewnieniom zbrojny przewrót od dawna już planował, czekając tylko na najdogodniejszy moment, który nadszedł w październiku 1917 r. Po zamachu stanu, nazwanym później szumnie Rewolucją Październikową, nowa policja polityczna CzeKa (pracowało w niej wielu funkcjonariuszy Ochrany) odnalazła Malinowskiego.
Dwa miesiące wcześniej wypuszczony z niemieckiej niewoli wrócił do Rosji. Dlaczego nie pozostał w Niemczech lub Polsce, trudno dziś dociec. Być może bezkrytycznie wierzył w swój talent polityczny oraz wpływ, jaki potrafił wywierać na Lenina. Co okazało się szczytem naiwności, bo wódz rewolucji nie zamierzał tym razem wybaczyć. Proces jego dawnego ulubieńca trwał jeden dzień. Choć specjalnie dowieziono nań jako świadka gen. Dżunkowskiego, by ten swymi zeznaniami potwierdził, iż agent „Portnoj” był ideowym monarchistą. Oniemiały generał uczciwie zaprzeczył. Niewiele to zmieniło, bo wyrok zapaść mógł tylko jeden. Po południu 5 listopada 1918 r. pluton egzekucyjny rozstrzelał zaskoczonego tym obrotem sprawy ślusarza.
Ale nie był to koniec zemsty. Na polecenie Lenina przez następne lata zadbano, by starannie usuwać z dziejów historii ruchu komunistycznego jakiekolwiek wzmianki o jednym z jego kluczowych przywódców. Co uznać można za wyjątkową niesprawiedliwość wobec tajnego agenta, któremu bolszewicy zawdzięczali tak wiele.