Przy okazji niemalże każdych wyborów występujący w mediach różnego rodzaju komentatorzy i eksperci załamują ręce nad niską frekwencją wyborczą. Co nieuchronnie prowadzi ich do stawiania patetycznych pytań dotyczących kondycji współczesnego obywatela i jego skłonności do partycypacji w procedurach demokratycznych.
Bardzo rzadko padają pytania, jaka jest w tym rola mediów, a w szczególności owych komentatorów. Wydaje się, że jedną – zapewne nie najważniejszą – przyczyną zniechęcenia obywateli do oddania głosu w wyborach jest lansowana przez publicystów różnej orientacji politycznej koncepcja zmarnowanego głosu. Czym jest głos zmarnowany? To najczęściej głos nieoddany na jakąś z dwóch głównych partii dominujących na scenie politycznej. Przy czym zakłada się, że zwycięstwo partii, przed którą dany publicysta ostrzega, będzie złem niemalże absolutnym. A zatem gdy partia X stanowi zagrożenie dla niemalże wszystkiego co dobre, to głos oddany na jej największą konkurentkę partię Y jest „logiczny”, „racjonalny”, „realistyczny” i „patriotyczny”. Chciałoby się zawołać: „zaciśnij zęby, obywatelu, i głosuj!”. Nieważne stają się tegoż obywatela poglądy ani to, jakie sprawy uważa za ważne i zgodne z własnymi interesami i potrzebami. Ważna staje się gra między dwiema głównymi partiami, ideologicznie legitymizowana za pomocą języka obrony demokracji czy narodu polskiego. Tak argumentując, zwolennicy „koncepcji zmarnowanego głosu” wyrzucają do kosza jedną z istotnych właściwości współczesnej demokracji, a mianowicie reprezentacyjność.
Demokracja reprezentacyjna nie oznacza systemu, w którym między wybranymi przez obywateli reprezentantami a reprezentowanymi zachodzi stosunek reprezentacji w mocnym sensie: posłowie i senatorowie nie są związani prawnie żadnymi instrukcjami czy umowami z wyborcami i nie można ich odwołać, jeżeli nie spełniają swoich obietnic. Ponoszą jednakże odpowiedzialność polityczną. Wyborca, oddając głos na danego kandydata, zakłada, że będzie on reprezentował idee i wartości ugrupowania, z którego startuje. Ogólnie można powiedzieć, że reprezentatywność polega na utożsamieniu się w pewnym stopniu obywatela z programem danej partii. Ubiegające się o poparcie ugrupowania polityczne przedstawiają ogólny program, który uważają za słuszny, i zachęcają obywateli do oddania na nich głosu, jeżeli się z nim zgadzają. Oczywiście nie oznacza to, że poglądy partii i jej elektoratu powinny w pełni się pokrywać. Chodzi tu bowiem raczej o poczucie, że partia, na którą obywatel oddaje głos, odpowiada w dużej mierze jego podglądom i interesom. Koncepcja zmarnowanego głosu zawiesza takie rozumienie demokracji, twierdząc, że mamy sytuację wyjątkową (nawiasem mówiąc, według komentatorów każde wybory są wyjątkowe), a w wyjątkowej sytuacji nie ma miejsca na obywatelskie „dąsy i wahania”, gdyż trzeba przeszkodzić partii X, co można zrobić, jedynie głosując na partię Y. Z takiego punktu widzenia głos na Y jest racjonalny lub/i patriotyczny. Niestety, nie wszyscy obywatele to dostrzegają, a więc trzeba ich uświadamiać. Demokracja medialna staje się w ten sposób demokracją paternalistyczną: „My, komentatorzy i eksperci, wiemy, jaki jest stan rzeczy i jaka jest stawka wyborów. Głosując – w zależności od reprezentowanej opcji – na X lub Y, spełnisz swój obowiązek, natomiast głosując na partię W lub Z, marnujesz tylko głos! Na komfort reprezentacji możesz jeszcze poczekać!”.
Co w istocie robią zwolennicy koncepcji zmarnowanego głosu? Konserwują dominację dwóch największych konkurencyjnych partii. Oczywiście istnienie dwóch dużych konkurencyjnych partii nie jest niczym złym. Wręcz przeciwnie, stabilizuje to scenę polityczną i wpływa na efektywność pracy rządu i parlamentu. Źle się dzieje, gdy dwie partie odklejają się od społeczeństwa, problemów i dążeń określonych grup społecznych, zajmując się wzajemnym zwalczaniem i załatwianiem partykularnych interesów. To, że obywatele nie są skazani na głosowanie tylko na dwie partie, jest czynnikiem, który umożliwia pociągnięcie polityków do odpowiedzialności. Gwarantuje też podmiotowość obywatelom, których poglądy i cele nie mieszczą się w ramach programów dwóch głównych partii. Nawet gdy określona partia nie dostanie się do parlamentu, to uzyskane przez nią poparcie wskazuje, że są ludzie, którzy popierają idee przez nią reprezentowane, i być może kiedyś zyskają one szersze poparcie. Koncepcja zmarnowanego głosu nakazuje im jednakże zapomnieć o tym, co dla nich ważne, i oddać głos na dwóch głównych konkurentów. Przedstawia to w sposób „racjonalny”. „Obywatelu, jeżeli nie chcesz władzy X, to w zasadzie nie masz wyboru: musisz głosować na Y (lub odwrotnie). Polityka nie zawsze jest łatwa i przyjemna, pogódź się z faktami i oddaj głos!”. W takiej optyce, jeżeli w sondażach dominuje partia Y, to głos oddany na inną partię aniżeli X, jest w zasadzie głosowaniem na Y, osłabia bowiem X. Oddając głos na mniejsze partie, „ci biedni nieświadomi wyborcy” nie wiedzą, że wspierają jedną z dwóch głównych konkurujących partii. Jeżeli dajmy na to, głosując na W, nie chcą rządów partii X, to marnują głos, bo skuteczniej zablokuje partię X partia Y. To, czy Y w jakikolwiek sposób reprezentuje takich wyborców, jest przez zwolenników koncepcji zmarnowanego głosu uważane za co najwyżej drugorzędne.
Demokracja, jak zgodnie podkreślają komentatorzy i eksperci, jest ustrojem delikatnym, który łatwo wypaczyć i przekształcić w dyktaturę. Wymaga ciągłego dbania o procedury, patrzenia politykom na ręce, zaangażowania obywatelskiego. Demokracja daje obywatelom nie tylko realizację interesów i potrzeb, ale stara się zapewnić im podmiotowość i poczucie chociażby minimalnego wpływania na bieg spraw publicznych. Odwołuje się zarówno do racjonalności obywateli, jak i do ich emocji. To, że wybory nie zawsze są łatwe, nie oznacza, że należy zabić w obywatelach radość lub chociażby zadowolenie z oddanego głosu, a to właśnie czyni teoria zmarnowanego głosu. Wyborca, głosując na mniejsze partie, ma się wstydzić, że nie rozpoznał ducha dziejów, że jest nieracjonalny i/lub niepatriotyczny, dał się omamić własnym przekonaniom i głosował właściwie wbrew swoim interesom. Co w takiej sytuacji może zrobić wyborca, gdy jego poprzednie wybory zgodne z zaleceniami zwolenników teorii zmarnowanego głosu doprowadziły go do konstatacji, że jego głos zupełnie się nie liczy? Może oddać głos nieważny, ale uwaga: to też głos zmarnowany! Albo niech już lepiej siedzi w domu? Po co komu obywatelska partycypacja, jak obywatele marnują głosy? Może wprowadzić jakiś test sprawdzający, czy obywatel nie zmarnuje głosu, i wtedy dopiero dopuścić go do głosowania?
Wydaje się, że lepiej będzie, gdy teoretycy zmarnowanych głosów przestaną wartościować głosy innych i skupią się na głosach własnych. Głos na określoną partię to głos na określoną partię, głos nieważny to głos nieważny. Nie ma zmarnowanych głosów. Określanie głosów jako zmarnowanych stanowi w zasadzie umniejszanie rangi głosujących jako obywateli. Można i trzeba polemizować z programami i praktykami partii, ale nie wolno dezawuować wagi głosów obywateli przy tak niskiej frekwencji wyborczej. Demokracja degeneruje się wtedy, gdy głosy jednych liczą się bardziej aniżeli drugich. Określanie głosów jako zmarnowanych (czy też nielogicznych, nieracjonalnych itp.) jest pierwszym krokiem w tym kierunku. Dyskutujmy z programami i poważajmy każdy głos obywatela.
Zwolennicy koncepcji zmarnowanego głosu konserwują dominację dwóch największych konkurencyjnych partii. Co stabilizuje scenę polityczną. Źle się jednak dzieje, gdy te odklejają się od społeczeństwa, zajmując się wzajemnym zwalczanie