Są różne ślepoty. Niektórzy nie widzą bezdomnych, inni mądrzejszych od siebie. Jeszcze inni nie widzą zupełnie nic oprócz kup na trawniku albo aktów agresji na matkę naszą Polskę. Ze wszystkich ślepot najprzewrotniejsza jest jednak ta, która sprawia, że nie widzimy w innych naszej własnej przyszłości.
Mimo że taka ślepota dotyka wszystkich, przyznają się do niej tylko niektórzy. Dlatego polecam tekst z „Fortune” autorstwa Katharine Zaleski, kiedyś pracowniczki mediów, dziś szefowej własnej organizacji. W tekście tym Zaleski teraźniejsza bije się w piersi, bo Zaleski z przeszłości była dla pracujących matek wredną harpią. Uważała dzieciate kobiety za pracowników drugiej, a nawet trzeciej kategorii. Były z nimi, tak sądziła, same problemy: chciały na przykład wracać do domu o rozsądnych porach, co jest świadectwem braku komitmentu, czyli poświęcenia sprawie. Wykręcały się z drużynowych drinków, tym samym rozbijając spójność grupy i niszcząc wielkie party, jakim powinna być praca. Chciały również stawiać zdjęcia dzieci na biurkach, kreując dystrakcje i niepotrzebnie rozwadniając atmosferę. Z powodu takich zdjęć Zaleski raz zrezygnowała z partnerstwa z Time.com, bo redaktor naczelna miała nimi obstawione biurko, a więc, w opinii Zaleski, była partnerem niepoważnym i miała kiepskie priorytety.
Dziś Zaleski radykalnie zmieniła swój punkt widzenia: wie już, że matki może i wychodziły wcześniej, ale za to przychodziły o świcie, kiedy singielsko-bezdzietny tłumek dopiero zwlekał się z łóżek. Pracowały poza tym za dwóch, żeby jakoś zdążyć po dzieci. Wie, że drinki mogą się wydawać częścią pracy, ale po pierwsze nie wolno przymuszać do socjalu, a po drugie korzyści dla sprawy bywają większe z braku kaca na drugi dzień. Wie też, że zdjęcia tylko pozornie nie licują z image kobiety biznesu i że utożsamianie ich obecności z ogólnym misiostwem i rozlazłością jest wyrazem szkodliwych przesądów. Wiedziona zapałem konwertyty Zaleski założyła nawet organizację PowerToFly, która pomaga matkom znajdować elastyczne sposoby zarobku.
Źle jest zbywać rzadki impuls ludzki do bicia się w pierś i uprawiania meakulpy. Szczery wstyd, żal za własne czyny to białe kruki emocji, są więc poniekąd pod ochroną. Ale pytanie pozostaje: dlaczego, u licha, odkrycia te Zaleski poczyniła dopiero po własnym porodzie? Czy tylko ci są zdolni do współczucia, zrozumienia, doceniania i wyrozumiałości, którzy sami ich potrzebują? Przykłady zdają się to potwierdzać. Podobną drogę przeszła na przykład nasza rodzima Agnieszka Graff, której dopiero własne macierzyństwo uświadomiło szkodliwość czysto neoliberalnego rozumienia feminizmu, którego sztandary dzierży się wyłącznie poza domem, głównie w miejscach pracy, z dala od potomstwa i przy nieozdjęciowanych biurkach. Pamiętam też celebrytkę w moim wieku, która z zapałem godnym lepszej sprawy psioczyła na matki (ciupciają, przynoszą wszędzie dzieci), by zajść w ciążę i zapału tego użyć w obronie publicznych ciupciań i przynoszenia wszędzie dzieci. Pamiętam własnego profesora, potwornego mizogina, który z dnia na dzień został feministą, bo USG jego ciężarnej żony stwierdziło u płodu brak penisa. A im dłużej o tym myślę, tym większy ogarnia mnie wstyd: za nastoletnią siebie, która robiła sobie głupie żarty z nauczycielki w ciąży, bo ta nagle przestała wyglądać na autorytet. Wstyd za pogardę, z jaką patrzyłyśmy z koleżankami na współstudentkę, która próbowała się i uczyć, i być mamą. A najbardziej mi wstyd, kiedy się zorientuję, że wstyd mi dopiero od czasu, kiedy sama sprawiłam sobie potomstwo.
Oczywiście taki wstyd post factum nie dotyczy jedynie spraw okołodziecięcych. Jako rodzice wstydzimy się głupich buntów przeciwko naszym rodzicom. Im jesteśmy starsi, tym trudniej myśleć o własnym stosunku do osób starszych z przeszłości. Dopiero problem z kredytem we frankach pozwala niektórym wkurzyć się na system bankowy. Epifania pojawia się jednak dopiero, gdy przyszłość nas dotknie, możliwość się ziści, kiedy potencjalne stanie się rzeczywiste. Dopóki to się nie stanie, cierpimy na totalną alienację od własnej trajektorii, widząc tych przed nami nie jako braci w podróży, jako nasz przyszły los, lecz jako członków wrogich nam plemion.
Nazywam ten efekt ślepotą podróżną. Ślepi pielgrzymi jadą z Tatr nad morze; w Krakowie wyśmiewają tych, co jadą przez Warszawę, a w Warszawie hejtują tych, co zbliżają się do Trójmiasta. Nie wiedzie ich mapa, bo fragmenty mapy pojawiają im się dopiero, gdy podróżny zobaczy już terytorium. Ślepi pielgrzymi nie wiedzą bowiem, że są pielgrzymami, podróż jest dla nich fikcją, wszędzie wydaje im się, że właśnie rozbili obóz.
Winna ślepoty podróżnej jest ludzka natura, krótkowzroczna i ograniczona, niechętna podejmować trudniejsze wyzwania empatii. Ale naturę można urobić, nagiąć, ulepszyć. Jak wychowywać ludzi, żeby rozpoznawali wspólnotę losów, żeby widzieli siebie w innych? Jak im pokazać, że są w podróży, i dlatego interesy tych z Trójmiasta są de facto ich własnymi? Że kiedy, za przeproszeniem, bije jakiś dzwon, to z dużym prawdopodobieństwem bije on im? Jak to zrobić, by odkrywanie problemów innych nie musiało się odbywać wyłącznie w pierwszej osobie? To pytania, na które musimy znaleźć odpowiedź, zanim rozpadnie się nasza wspólnota, zanim oddalimy się od siebie jeszcze bardziej ze względu na fałszywe różnice, zanim zatracimy świadomość, że dobro wspólne ma w istocie charakter prywatny i intymny. Każdy z nas jest bowiem dzieckiem, matką, dziadkiem; każdy z nas jest stary, niepełnosprawny, każdy żyje w nędzy. Może kiedyś nauczymy się nie musieć czekać na ciążę, starość czy grom z jasnego nieba, żeby się o tym przekonać.