Wygrana w wyborach prezydenckich oznacza dla lidera partyjnego polityczną emeryturę. Wybierają więc realną władzę, nie zaszczyty
Byliśmy świadkami pierwszych od upadku komunizmu wyborów prezydenckich, w których w szranki nie stanął szef żadnego z liczących się ugrupowań politycznych. To efekt stabilizacji polskiej sceny politycznej. Podobnie może być za pięć lat.
Na decyzje wpływ miały również przedkampanijne, bardzo dobre notowania Bronisława Komorowskiego. Poza tym partie dopasowują swoją strategię do konstytucyjnego modelu władzy.
Z polskiej konstytucji wynika, że prezydent raczej panuje. Rządzi premier. Głowa państwa, choć jest wybierana w wyborach bezpośrednich i ma możliwość zgłaszania projektów ustaw, nie jest konstytucyjnie powiązana z większością rządową. Stąd może mówić o strategii rozwoju, ale nie może jej egzekwować. Taki model został wprowadzony w 1997 r., gdy scena polityczna była niestabilna. Wówczas uznawano, że każda możliwość podbicia poparcia powinna być wykorzystana. Kalkulowano, że o prezydenturę powinni walczyć liderzy formacji. Tak było z liderem SLD Aleksandrem Kwaśniewskim czy szefującym AWS Marianem Krzaklewskim oraz startującymi później Lechem Kaczyńskim z PiS i Donaldem Tuskiem z PO.
Dziś jest inaczej. Od dziesięciu lat na scenie politycznej dominują PiS i PO. Duże partie zaczęły bardziej przypominać korporacje z ustalonym podziałem ról, a nie jak wcześniej pospolite ruszenie. Nie ma już pędu liderów do wyborów prezydenckich.
– Można zostać prezydentem i stracić władzę. Liderzy partyjni nie mają po co startować. Przykłady Wałęsy i Kwaśniewskiego pokazują , że po tej funkcji idzie się na polityczną emeryturę – zauważa politolog dr Rafał Chwedoruk.
Jako pierwszy dawny model zakwestionował Donald Tusk. Nie chciał zrezygnować z funkcji premiera, mówiąc, że ceni bardziej gabinet w Alejach Ujazdowskich niż żyrandole w Pałacu Prezydenckim przy Krakowskim Przedmieściu. Ostatecznie kandydatem i prezydentem został jeden z czołowych polityków PO Bronisław Komorowski. W tych wyborach żyrandolowy manewr Tuska na dużo większą skalę i z rozmaitym skutkiem powtórzyły wszystkie ugrupowania.
Dominacja w sondażach na początku kampanii Bronisława Komorowskiego spowodowała, że partie nie stawiały sobie wysokich wymagań. PiS wybrał Andrzeja Dudę, który miał pozwolić zdobyć tej partii wyborców centrum, co dawałoby szansę na wygraną w jesiennych wyborach do parlamentu. – Dobrze wykształcony, z dużego miasta, były członek Unii Wolności. Pasuje bardziej do stereotypu wyborcy PO, typowego „leminga” niż wyborcy PiS – zauważa dr Rafał Chwedoruk.
Siłą rzeczy ten wybór oznaczał obniżenie temperatury sporu między kandydatami. W ślady PiS poszła reszta stawki. SLD i PSL postawiły na kandydatów, których celem było nie przegrać za bardzo. Magdalena Ogórek miała doprowadzić do tego, że na lewicy będzie się liczył tylko kandydat SLD. Choć jak zwracają uwagę analitycy, Ogórek – podobnie jak Duda „wykształcona, z dużego miasta” – nie pasowała do tradycyjnego elektoratu SLD: wojskowych, policjantów, urzędników, nauczycieli często w wieku okołoemerytalnym ze średnich miast. – To elektorat wychowany w kulcie merytokracji, który ceni sobie polityków w stylu Zemkego czy Łybackiej. A tu doszło do paradoksalnej sytuacji: SLD musiał zapewniać, że to jego kandydatka – podkreśla Chwedoruk.
Adam Jarubas miał najniżej postawioną poprzeczkę. Jego celem było pozwolić zaistnieć ludowcom w mediach w trakcie kampanii i mobilizować partyjne struktury do udziału w niej na zasadzie rozbiegu do kampanii parlamentarnej. I Duda, i Jarubas zrealizowali cele w stu procentach. Do grupy kandydatów odwołujących się do elektoratu lewicy, udało się zarejestrować poza Ogórek, tylko Januszowi Palikotowi. I to był chyba jego jedyny sukces w kampanii. Nie udała się mobilizacja elektoratu SLD. W efekcie partia Leszka Millera zanurkowała w sondażach parlamentarnych pod wyborczy próg.
Takie minimalistyczne cele powodowały, że w zasadzie tylko Andrzej Duda był traktowany jako poważny kontrkandydat Komorowskiego. Kampania „zastępców” powodowała obniżenie emocji. Stąd pojawiające się często opinie o miałkości czy nudzie tego wyścigu. Kandydatom zastępczym trudno było rozpalić spór podobny do tych, które niegdyś napędzały polską scenę polityczną. Wybory w 1990 r. były rodzajem politycznej wojny domowej w Solidarności zakończonej zresztą nieoczekiwanym pojedynkiem Lecha Wałęsy ze Stanem Tymińskim. Pięć lat później pojedynek Wałęsa–Kwaśniewski był sporem Polski postsolidarnościowej z postkomunistyczną. Jego przedłużeniem były wybory w 2000 r., w których Kwaśniewski pokonał lidera AWS Mariana Krzaklewskiego. Z kolei rok 2005 to spór między Kaczyńskim a Tuskiem o przywództwo obozu IV RP, ubrany w kostium sporu Polski socjalnej z liberalną.
W tych wyborach pojawiła się próba narzucenia przez sztab prezydenta narracji o podziale na Polskę racjonalną i radykalną. Wzorem był podział z 2005 r. Jednak próba się nie powiodła. Na przeszkodzie stanął kandydat PiS, który „nie sprawdził się” w roli lidera Polski radykalnej. – Gdyby była to kampania rzeczywistych liderów głównych nurtów w Polsce, mielibyśmy autentyczny spór. A tak była to niby-kampania niby-kandydatów – zauważa politolog prof. Kazimierz Kik.
Przebieg obecnej kampanii może zapowiadać, że brak politycznych liderów w wyborach prezydenckich stanie się tradycją. Przynajmniej dopóki nie zmieni się zasadniczy podział sceny na PO i PiS lub zawarty w konstytucji model prezydentury.
– Klęski „substytutów” utwierdzą liderów partyjnych, że nie ma sensu ryzykować własną pozycją. Ta nauczka będzie odgrywała jeszcze bardziej odstraszającą rolę w kolejnych wyborach – ocenia Rafał Chwedoruk.
Nauczką dla obecnych liderów partyjnych jest to, że kandydaci nie mogą być – jak w przypadku Ogórek czy Jarubasa – osobami, o których wyborcy pierwszy raz słyszą.