Wydawałoby się, że sposób myślenia o gospodarce i państwie wyznaczony przez neoliberalną czy wręcz libertarianistyczną narrację złego państwa i dobrego rynku kapitalistycznego odchodzi do lamusa. Klęska projektu neoliberalnego, ujawniona wyraźnie w ostatnim kryzysie gospodarczym, powinna kazać nam inaczej spojrzeć na miejsce i rolę państwa w gospodarce, na mityczne przewagi własności prywatnej nad własnością państwową oraz kwestie zysku i strat. I być może, faktycznie, gdzieś taka zmiana się dokonała, ale z pewnością nie u nas.
Andrzej Szahaj filozof polityki i historyk myśli społecznej / Dziennik Gazeta Prawna
Oto przykład: los Poczty Polskiej. Wiadomo już, że jej akcje mają trafić na giełdę, co de facto oznacza jej prywatyzację, a następnie możliwość przejęcia przez podmioty gospodarcze spoza Polski. Sytuacja jest typowa dla naszych najnowszych dziejów: staramy się być bardziej ortodoksyjni w wolnorynkowym podejściu do naszego życia niż najbardziej znani wolnorynkowcy na świecie, jak np. Amerykanie. Nasze neofickie przywiązanie do idei własności prywatnej i absurdalna niechęć do państwa nie mają sobie chyba równych w obrębie cywilizacji zachodniej. Czasem można odnieść wrażenie, że w Polsce już od dawna rządzi jakaś Tea Party (amerykańska partia anarchokapitalistyczna), i to bez względu na to, kto naprawdę sprawuje władzę. Co ciekawe i absolutnie unikalne, nawet nasze państwo nie lubi państwa – nasi politycy wszystkie funkcje tradycyjnie sprawowane przez państwo najchętniej oddaliby w ręce prywatne. Zamiast myśleć o naprawie państwa, myślą o jego likwidacji. Sytuacja to zaiste dziwaczna i trudno się dziwić, że uchodzimy dziś na świecie za jeden z najbardziej libertarianistycznych krajów w Europie.
Wydaje się, że nasi politycy po prostu nie mają już siły, aby państwo naprawiać. I dlatego właśnie systematycznie oraz konsekwentnie dążą do tego, aby jego funkcje sprowadzić do minimum. Próba prywatyzacji poczty jest tego widomym znakiem. W cywilizowanym świecie uchodzi ona zazwyczaj, obok kolei, za symbol państwowości, za znak tego, że dane państwo jest bytem faktycznym, a nie urojonym. Z reguły też władcy państwa uważają za znak honoru to, aby te tradycyjnie z nim związane instytucje funkcjonowały sprawnie, jaka bowiem poczta czy koleje, takie państwo. Polska z okresu międzywojennego starała się tę prostą zasadę ochrony swego honoru poprzez skuteczność działania sztandarowych instytucji kultywować, i to z całkiem niezłym skutkiem – wedle rozkładu jazdy pociągów można było regulować zegarki.
Nawet takim wolnorynkowcom jak Amerykanie nie przyszłoby do głowy, aby oddać w ręce prywatne znak ich państwowości – pocztę amerykańską. O dziwo, także i oni potrafią oddzielić prostacką ideologię zysku za wszelką cenę od ochrony tego, co zasługuje na szacunek, sytuując się poza zwykłą logiką efektywności ekonomicznej. A my? Najpierw doprowadziliśmy do kompletnego upadku nasze koleje, utożsamiając je z poprzednim ustrojem i konsumpcją zbiorową, która wielu kojarzyła się z socjalizmem, i stawiając na transport indywidualny (samochodowy) jako znak nowych, kapitalistycznych czasów. Gdy zaś zabraliśmy się wreszcie do ich ratowania, dalej brnęliśmy w neoliberalne mity z jednym z głównych na czele. Że konkurencja jest dobra na wszystko. Ma ona mieć cudowną zdolność kreowania czegoś z niczego. I tak w przypadku kolei, bez wzrostu nakładów, bez dodatkowych środków finansowych, a jedynie poprzez sztuczne tworzenie nowych podmiotów gospodarczych, mieliśmy osiągnąć istotną poprawę ich stanu. Stąd absurdalne (i bardzo kosztowne) podzielenie tej instytucji na ponad 160 spółek i następnie przyglądanie się, co z tego (dobrego) wyniknie. A potem byliśmy zaskoczeni, że wyniknął niebywały bałagan, który jedynie pogłębił zapaść kolei. Konkurencja nie przyniosła zmiany, bo przynieść nie mogła. Jest dobra, jeśli tylko nie jest posunięta zbyt daleko, nie doprowadza do destrukcji znacznie efektywniejszych społecznie i ekonomicznie idei współpracy, a przede wszystkim stowarzyszona jest z tym, co faktycznie może dać zamierzony skutek – istotnym wzrostem poziomu finansowania.
Teraz przyszedł czas na pocztę. Zamiast ją naprawiać i chronić jako symbol państwowości, sięga się po najprostszą i najbardziej niemądrą taktykę, a mianowicie dąży się do jej faktycznego wyzbycia się na korzyść tych, którzy mają z niej zrobić dochodowy interes. Już dziś jej filie przypominają raczej sklep typu „szwarc, mydło i powidło” i doprawdy budzą jedynie uczucie zażenowania. Pani z okienka nie widać spod stosu prasy i jakichś zabawek do sprzedania. Zażenowaniu klientów towarzyszy zażenowanie samych pracowników. I tak oto jedna z ostatnich niesprywatyzowanych agend państwa traci resztki szacunku, pogłębiając w Polakach przekonanie, że państwo jest z definicji „dziadowskie”.
Ta niemądra polityka pozbawiania przez samo państwo szacunku do państwa kiedyś się zemści. Po latach dojdziemy do wniosku, do którego doszli już inni przed nami (np. Brytyjczycy, którzy niezadowoleni z prywatyzacji kolei patrzą zazdrosnym okiem na państwowe koleje we Francji czy w Niemczech), iż prywatyzacja istotnych dla funkcjonowania państwa instytucji była błędem, choćby dlatego, że instytucje te ze swojej definicji mają służyć wszystkim i w każdym miejscu. Będzie już jednak za późno. Jeszcze bardziej upodobnimy się do krajów Trzeciego Świata, które pod wpływem takich doradców, jak doradzający kiedyś i nam Jeffrey Sachs, prywatyzowały (z fatalnym skutkiem) nawet te usługi, które tradycyjnie uważa się za domenę państwa (wodociągi w Boliwii). Następnym krokiem naszych elit politycznych będzie pewnie prywatyzacja lasów i jezior. Potem wzorem amerykańskim przyjdzie pora na więzienia. Na końcu sprywatyzujemy sądownictwo i policję (tak, tak, radykalni libertarianie amerykańscy uważają, że byłoby to bardzo wskazane). A później pozostanie nam jedynie zlikwidować rząd, który wszak nie będzie miał racji bytu wtedy, gdy już nic nie zależy od niego. I tego chyba chcą nasi politycy, najwyraźniej śmiertelnie znużeni naprawą państwa. Zapominają jednak, że w takim libertarianistycznym kraju nie będą już do niczego potrzebni. Ziści się sen prawicowych anarchokapitalistów: powstanie całkowicie sprywatyzowany świat jednostek walczących o przetrwanie w środowisku, w którym zwycięża silniejszy, albowiem nie ma już żadnego arbitra, który mógłby chronić słabszych. Przed taką sytuacją ostrzegał wieki temu wielki filozof angielski Thomas Hobbes w sławnym dziele „Lewiatan”: „Ta wojna każdego człowieka z każdym innym ten ma skutek, że nic tutaj nie może być niesprawiedliwe. Pojęcia tego, co słuszne i niesłuszne, sprawiedliwości i niesprawiedliwości, nie mają tu miejsca. Gdzie nie ma nad ludźmi jednej wspólnej mocy, tam nie ma prawa; a gdzie nie ma prawa, tam nie ma niesprawiedliwości”.