Niedawno uświadomiłem sobie na podstawie skrupulatnie robionych notatek, że jadę służbowo do Brukseli po raz... setny! Różne pełnione przeze mnie funkcje oraz ich wyjazdowe konsekwencje w okresie przed- i poakcesyjnym chyba dają mi w tej sytuacji prawo do uważania się za – może niepełnego, ale jednak – znawcę unijnych struktur i procedur. Po tym wstępie czytelnik zapewne oczekuje, że dalej będzie o niepotrzebnych podróżach, niedoskonałościach brukselskiej administracji czy dalekim od ideału systemie podejmowania decyzji. Nie – o tych skądinąd ważnych sprawach przy innej okazji. Będzie zaś o unijnej lingwistyce stosowanej (w Unii), czyli o brukselskiej wieży Babel.
Znam dobrze niemiecki i cenię ten język za niedościgłą logikę i precyzję. Moja znajomość francuskiego jest słaba, ale wystarczająca, aby docenić elegancję używanych sformułowań i piękno brzmienia tego języka. Mam stałe obowiązki zawodowe w Hiszpanii, bywam też regularnie we Włoszech i często uświadamiam sobie zachwycającą nierozłączność tamtejszej kultury i tradycji z językami mieszkańców tych krajów. To wszystko pozwala mi z czystym sumieniem opowiadać się za uczynieniem językiem komunikacji unijnej... oczywiście angielskiego.