Niedawno uświadomiłem sobie na podstawie skrupulatnie robionych notatek, że jadę służbowo do Brukseli po raz... setny! Różne pełnione przeze mnie funkcje oraz ich wyjazdowe konsekwencje w okresie przed- i poakcesyjnym chyba dają mi w tej sytuacji prawo do uważania się za – może niepełnego, ale jednak – znawcę unijnych struktur i procedur. Po tym wstępie czytelnik zapewne oczekuje, że dalej będzie o niepotrzebnych podróżach, niedoskonałościach brukselskiej administracji czy dalekim od ideału systemie podejmowania decyzji. Nie – o tych skądinąd ważnych sprawach przy innej okazji. Będzie zaś o unijnej lingwistyce stosowanej (w Unii), czyli o brukselskiej wieży Babel.
Znam dobrze niemiecki i cenię ten język za niedościgłą logikę i precyzję. Moja znajomość francuskiego jest słaba, ale wystarczająca, aby docenić elegancję używanych sformułowań i piękno brzmienia tego języka. Mam stałe obowiązki zawodowe w Hiszpanii, bywam też regularnie we Włoszech i często uświadamiam sobie zachwycającą nierozłączność tamtejszej kultury i tradycji z językami mieszkańców tych krajów. To wszystko pozwala mi z czystym sumieniem opowiadać się za uczynieniem językiem komunikacji unijnej... oczywiście angielskiego.
Nie jestem w tym poglądzie osamotniony. Wśród wielu zwolenników tej idei jest np. prezydent Niemiec Joachim Gauck, który niedawno powiedział dobitnie, że rzeczywistą lingua franca unijnych polityków i europejskiej młodzieży jest angielski i im prędzej przyjmiemy to do wiadomości, tym lepiej. Żeby dalej nie było nieporozumień – mówimy tu o uproszczonej wersji angielskiego, coraz powszechniej używanej w codziennej komunikacji, niemającej wiele wspólnego z językiem mówionym w Oksfordzie.
Parę faktów: Komisja Europejska nie prowadzi formalnej polityki językowej, odwołując się do zasady subsydiarności i pozostawiając problematykę językową w kompetencji państw członkowskich. De facto za oficjalne uznaje się więc wszystkie 24 języki używane w tych krajach, choć status języków proceduralnych mają tylko trzy: angielski, francuski i niemiecki. Niemiecki dawno już stracił w Komisji znaczenie jako język porozumiewania się w trakcie spotkań i pojawia się obecnie praktycznie wyłącznie w dokumentach pisanych. W tej sytuacji w Komisji dominuje angielski, choć ze względu na to, że trzy miasta kluczowe dla unijnej polityki, tj. Bruksela, Strasburg i Luksemburg, leżą w rejonach głównie francuskojęzycznych, także ten język jest w szerokim użyciu, szczególnie wśród administracji niższego szczebla.
Nikt dzisiaj nie jest w stanie policzyć, ilu tłumaczy jest zatrudnionych w Komisji, aby w istniejącej sytuacji zaspokoić lingwistyczne potrzeby krajów członkowskich. Luźne szacunki mówią o 3 tys. ludzi produkujących 2 mln stron tłumaczeń rocznie. Kosztuje to budżet UE ponad miliard euro, stanowiąc blisko 1 proc. budżetu UE. Dochodzi do tego problem języków mniej powszechnych – przykładowo trudno sobie wyobrazić, aby symultaniczne tłumaczenie z estońskiego na portugalski (nie wspominając już przez litość o irlandzkim bądź maltańskim) nie wymagało przynajmniej jednego tłumaczenia pośredniego. Abstrahując od kosztu, przy często szybkich i spontanicznych wypowiedziach także precyzja efektu końcowego jest w tej sytuacji bardzo problematyczna.
Argumenty za ustanowieniem jednego języka unijnej komunikacji można mnożyć bez trudu, w czym oczywiście przodują różni życiowi pragmatycy, skrupulatnie liczący pieniądze ekonomiści i, trzeba to przyznać, zwolennicy unijnej federalizacji poszukujący wspólnych mianowników dla przyszłej zjednoczonej Europy. Ich stanowisko doznało dodatkowego wzmocnienia w 2004 r. po wejściu do Unii 10 (a potem kolejnych) krajów, w których znajomość angielskiego była nieporównywalnie większa niż jakiegokolwiek innego języka obcego, a francuskiego w szczególności.
Liczni i wpływowi są jednak i przeciwnicy oficjalnego uznania angielskiego za podstawowy język Unii. Mają swoje argumenty: przecież koszt tłumaczeń to niewiele ponad 2 euro rocznie na mieszkańca krajów Unii, przecież językowa różnorodność to niezbywalne dziedzictwo kulturowe Europy, przecież niemieckim jako pierwszym swoim językiem posługuje się w Unii więcej osób (18 proc.) niż angielskim (13 proc.), przecież dotychczasowe próby usankcjonowania dominacji angielskiego kończyły się politycznymi awanturami. W tej ostatniej sprawie przytaczają niedawny przykład flamandzkiego polityka Pascala Smeta, którego wsparcie dla angielskiego wywołało polityczną burzę we francuskojęzycznej części Belgii. A jeśli już jeden język, to może esperanto – podobno potrafi się nim posługiwać już 100 tys. Europejczyków – sugerują tym razem nieśmiało przeciwnicy brukselskiej anglojęzyczności.
Nie sposób się z tymi argumentami zgodzić. Dwa euro rocznie na mieszkańca to ponad 6 proc. unijnych środków przeznaczonych na wzrost konkurencyjności gospodarki, a więc – wobec stałego niedoboru środków na ten cel – naprawdę niemało. Trudno sobie też wyobrazić, aby język mówiony w Brukseli wpłynął w jakikolwiek sposób na lokalną tradycję językową w poszczególnych krajach – gdyby tak miało się stać, to już dawno byśmy to zauważyli, a przecież w Madrycie nikt nie zamierza przestać mówić po hiszpańsku. Angielskim potrafi się dzisiaj posługiwać ponad połowa dorosłych Europejczyków, parokrotnie więcej niż francuskim bądź niemieckim. Spośród tej liczby 20 proc. deklaruje całkowitą swobodę porozumiewania się w tym języku, a dalsze 35 proc. uznaje jego znajomość za dobrą. Dodając do tego fakt, że ponad 90 proc. uczniów unijnych szkół średnich uczy się angielskiego jako pierwszego języka obcego, a wśród młodzieży utrzymuje się trwała moda na porozumiewanie się w tym języku, obraz sytuacji staje się czytelny – akceptacja angielskiego jako głównego języka Unii przyniosłaby znacznie więcej korzyści niż ewentualnych problemów.
Wypowiedzi nielicznych polityków nieznających angielskiego mogłyby być przecież tłumaczone na ten język, którego płynna znajomość jest od dawna wymogiem stawianym unijnym urzędnikom, a istotne angielskojęzyczne dokumenty i tak byłyby tłumaczone w poszczególnych krajach na lokalne języki. Wszystko to byłoby jednak o wiele mniej kłopotliwe niż obecne lingwistyczne zmagania w językowej wieży Babel. Może warto też pamiętać, że jednym z elementów leżących u podstaw historycznych sukcesów Stanów Zjednoczonych była akceptacja wspólnego języka, mimo początkowo bardzo różnojęzycznej napływowej populacji.
Może nie od rzeczy będzie przytoczyć na koniec żartobliwy fragment mojej rozmowy z pewnym znanym mi dobrze angielskim politykiem, zresztą lordem. Spotkałem go krótko po deklaracji premiera Camerona o planowanym w Wielkiej Brytanii referendum na temat członkostwa tego kraju w Unii. Poddałem krytyce ten zamiar, a na to mój rozmówca: „Jeśliby rzeczywiście doszło do opuszczenia Unii przez mój kraj, to przy wszystkich kłopotach mielibyście z tego przynajmniej jedną korzyść – łatwiej by wam było zaakceptować angielski jako oficjalny język Unii”. Może więc jednak warto zrobić to wcześniej, nie czekając na taki, nie daj Boże, rezultat brytyjskiego referendum?
Nikt nie jest w stanie policzyć, ilu tłumaczy zatrudnia Komisja, by zaspokoić lingwistyczne potrzeby członków UE