Pochodzącymi z Algierii muzułmanami byli też jego mordercy – bracia Kouchi. Chwile śmierci Ahmeda Merabeta media na całym świecie pokazywały w ciągu ostatnich dni nieustannie. Ranny policjant leżący na ziemi, do którego podbiega uzbrojony w karabin zamaskowany mężczyzna i mimo próśb o darowanie życia morduje go z zimną krwią. Kolejna ofiara terrorystycznego ataku na redakcję tygodnika „Charlie Hebdo”. Ofiara tego, co wielu, również polskich komentatorów, nazywa wielką wojną cywilizacji.
Wielkie hasła o wojnie wielkich cywilizacji pozwalają upraszać rzeczywistość i ustawiać ludzi w karnych szeregach. Ale ja w żadnym szeregu nie chcę być stawiany. Nie chcę iść ramię w ramię z francuskim Frontem Narodowym czy niemiecką Pegidą. Nie chcę być towarzyszem serbskich nacjonalistów w wojnie z muzułmańskimi Bośniakami i Albańczykami.
Kto ma stawać naprzeciwko nas? Krzepcy zwolennicy wojen cywilizacji zwykli mówić – przybysze z Bliskiego Wschodu. Nie. To nie są przybysze z Bliskiego Wschodu. To mieszkający tu już od dziesiątków lat obywatele Europy. Mają swoje korzenie w różnych krajach, różne poczucie tożsamości i są w różnym stopniu zintegrowani z otoczeniem. Teraz razem z nami zmagają się ze społecznymi skutkami kryzysu. To, że wielu z nich wyznaje islam, jest często sprawą drugo- albo i trzeciorzędną.
Świat jest bardzo wielowymiarowy, skomplikowany i czasem ciężko go zrozumieć. Ale nie możemy dać się wtłoczyć w sztywne ramy wielkich cywilizacyjnych starć. Bo to ramy fałszywe.