W ostatnim tygodniu utwierdziłem się w przekonaniu, że Polska składa się tylko z kilku dużych miast, ewentualnie województw, ale ograniczonych do ich stolic. Reszta kraju jest, ale milczeniem.
Niby w wyborach 16 listopada wybieraliśmy lokalne władze, niby chodziło o małe ojczyzny, o władzę, która jest najbliżej ludzi, a tak naprawdę, z perspektywy Warszawy, to nieistotne dyrdymały. Spytajcie jakiegoś polityka, kogo wybrała Polska powiatowa. Kto będzie rządził w małych miejscowościach. Czy ludzie głosowali tam na partie czy na lokalne ugrupowania? Ale że co? – zdziwi się. Gdańsk, Poznań, Kraków, Warszawa, sejmik łódzki i dolnośląski, o..., o tym może perorować godzinami. Ale powiaty? Gminy? Miasta mniejsze niż 100 tysięcy? To znaczy o co pan pyta?
Taką mamy niesamowitą umiejętność, że najlepsze idee potrafimy zdegenerować. Sednem samorządności są te najniższe szczeble – gminne, miejskie i powiatowe – bo to tam zapadają najważniejsze dla ludzi decyzje. Nie w ministerstwach. Te mogą ogłaszać programy i reformy, ale to od gmin i powiatów zależy, jak zostaną wprowadzone w życie. Z sensem czy bez. A nasza powyborcza debata samorządowa skupia się na nieudolności PKW i wynikach wyborów w wielkich miastach i województwach.
Tak z ręką na sercu – ilu Polaków potrafi odpowiedzieć, czym zajmują się sejmiki? I po co są? Wójt, burmistrz, starosta – wiadomo, żyją obok, wydają decyzje, pomagają albo przeszkadzają. Dlatego jeśli raz na cztery lata mamy święto lokalnej demokracji, to o niej właśnie rozmawiajmy, nie o ciągnącej się jak flaki z olejem walce PiS z PO i odwrotnie. Samorządy są na dole, na górze są tylko rządy.