O ile wiem, starania (o spotkanie prezydentów Andrzeja Dudy i Joego Bidena na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ – red.) były, a to dyplomatyczne zaprzeczanie (że do niego nie dojdzie, bo Polska się o nic nie starała – red.) jest w zasadzie potwierdzeniem tego, że takie kroki były podejmowane, ale okazały się nieskuteczne. Nic gorszego nie obarcza władzy jak nieskuteczność.

To jest po prostu nieskuteczność działań, nieskuteczność naszej dyplomacji. Rezultat jest taki, że jesteśmy sami” – powiedział w rozmowie z WP były ambasador RP w Waszyngtonie w rządzie Donalda Tuska. Ryszard Schnepf to istotna postać w polskiej dyplomacji. Urzędował w okresie, gdy doszło do aneksji Krymu i redefinicji doktryny NATO wobec Rosji. Miał wgląd w sprawy strategiczne. W rozmowie z WP mówi jednak nieprawdę albo po prostu powtarza niesprawdzone plotki. Co w zasadzie jeszcze bardziej kompromituje go jako dyplomatę i urzędnika.
Redakcja DGP zapoznała się ze znaczną częścią dokumentów, które dotyczą organizacji wizyty polskiego prezydenta w ONZ. Już pod koniec sierpnia było jasne, że Amerykanie – w związku z rosnącą liczbą zakażeń nowymi wariantami COVID-19 w USA – nie planują dwustronnych rozmów podczas Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Nie można wykluczyć, że od tamtego czasu coś się zmieniło. Kluczowy jest jednak punkt wyjścia polskiej dyplomacji organizującej wizytę Dudy w Nowym Jorku – starań nie było, bo USA wprowadziły restrykcyjne wymogi sanitarne dla wszystkich. Nie tylko dla Polski.
Ze względu na wymóg ochrony źródła posłużymy się parafrazą analizowanych dokumentów, a daty podamy w przybliżeniu. Nie będziemy również definiować klauzul ani tego, jakiego rodzaju są to dane.
Pod koniec sierpnia nie było nawet jasne, czy Joe Biden weźmie udział w debacie generalnej w ONZ. Jego przyjazd z Waszyngtonu do Nowego Jorku na rozpoczynającą się 76. sesję ONZ stał pod znakiem zapytania. Pewne było również, że nie odbędzie się organizowane co roku tradycyjne przyjęcie dla delegacji zagranicznych. Imprezę wydawał i był jej gospodarzem od zawsze prezydent USA. Amerykanie w dokumentach przekazują również delegacjom z całego świata, aby w ich skład wchodziły tylko osoby zaszczepione preparatami uznawanymi przez WHO. Zaleca się również, by w miarę możliwości rozważyć wystąpienia polityków w przekazanych do ONZ nagraniach wideo.
Polska dyplomacja podczas prezydentury poprzedniego gospodarza Białego Domu – Donalda Trumpa rzeczywiście stanęła przed problemem kontaktów na najwyższym szczeblu. Krótko po przyjęciu nowelizacji ustawy o IPN Waszyngton dał do zrozumienia, że nie dojdzie do żadnego spotkania Duda–Trump do momentu, gdy regulacja nie zostanie zmieniona lub porzucona. Pisaliśmy o tym w DGP jako pierwsi. To była bolesna dla Warszawy decyzja. Rządząca w Polsce prawica miała doskonałe relacje z prawicowym Trumpem. I dlatego analizując bilans zysków i strat, ostatecznie wycofała się całkowicie z nowelizacji. Dziś sytuacja jest jednak zupełnie inna. Po pierwsze: Pałac Prezydencki od dnia, w którym ogłoszono zwycięstwo demokraty Joego Bidena, nie wiąże wielkich nadziei na kontakty na najwyższym szczeblu. Relacje są chłodne, ale poprawne. Wiele razy od współpracowników polskiej głowy państwa można było usłyszeć, że cena za zdjęcie z Bidenem jest dla polskiej prawicy za wysoka i że nie chce ona pozwolić, aby kwestie LGBT i praworządności stały się elementem presji na Warszawę. Doktrynę USA w tej dziedzinie definiowano jako kamalizm – od najbardziej na lewo postępowej wiceprezydent Kamali Harris. Po resecie amerykańsko-niemieckim w kwestii Nord Stream 2 te założenia zostały wzmocnione przekonaniem, że Biden jest politykiem nielojalnym w kwestiach dla Polski egzystencjalnych. Spodziewano się normalizacji relacji Waszyngton–Berlin, ale nie jednostronnej decyzji USA bez poinformowania sojuszników w Europie Środkowej. Polskie władze, przede wszystkim wicepremier ds. bezpieczeństwa Jarosław Kaczyński, nieoficjalnie dawały do zrozumienia, że odbić się to może na relacjach z amerykańskim przemysłem zbrojeniowym. Co prawda ogłoszono kupno amerykańskich czołgów Abrams. Nic konkretnego w tej sprawie się jednak nie zadziało. Od przedstawicieli amerykańskiej zbrojeniówki usłyszeliśmy natomiast, że są poważne obawy „co do intensywności przyszłej współpracy w wielu obszarach”.
Co na to Amerykanie? Z dokumentów, które widzieliśmy, wynika, że… zaprosili Polskę na organizowany pod koniec roku szczyt demokracji 9–10 grudnia. Takiego zaproszenia nie otrzymały Węgry. Odmówiono również strategicznemu partnerowi USA na Bliskim Wschodzie – Katarowi, który nie spełnia żadnych norm w rankingach organizacji takich jak Freedom House (warto jednak przypomnieć, że Katar odegrał kluczową rolę w wypracowaniu porozumienia USA z talibami i był hubem dla lotnictwa amerykańskiego przy ewakuacji współpracowników Zachodu z Afganistanu). Najśmieszniejsze jest jednak to, że Polska sceptycznie odnosi się do udziału w grudniowej imprezie. Obecnie ścierają się w MSZ dwie frakcje – tych, którzy uznają wydarzenie za prestiżowe, podkreślające znaczenie Polski w relacjach z USA i korzystne propagandowo w wymiarze wewnątrzkrajowym, oraz tych, którzy są przekonani, że Amerykanie mogą w jego trakcie podszczypywać władze w Warszawie za praworządność. Dane, które widziała redakcja DGP, wskazują również, że sposób, w jaki Amerykanie organizują szczyt demokracji, nie spotkał się z aprobatą wielu państw zachodnich. Stolice takie jak Haga czy Berlin krytycznie oceniają konieczność tłumaczenia się Amerykanom ze stanu mediów czy wypełniania zobowiązań w zakresie praworządności. Uznają, że nie ma powodu, by takie działania podejmować, a wymogi USA postrzegają jako kuriozalną ankietę.
Wracając jednak do słów ambasadora Schnepfa – dyplomata zdaje się nie dostrzegać zmian, które zachodzą w globalnej polityce. Obecna administracja USA nie jest dobrze oceniana na świecie. I niewiele państw jest skłonnych wykonywać bezkrytycznie jej postulaty. Nawet z pozycji sojusznika. Nie jesteśmy w roku 1989 tuż po upadku komunizmu i tryumfie świata Zachodu czy też nowicjuszami w NATO rządzonymi przez pragnących uwiarygodnienia postkomunistów, którzy uderzyli w polską demokrację i praworządność, zgadzając się na tajne więzienia CIA. Dziś Ameryka zawodzi w kwestii Nord Stream 2, co konsekwentnie przypominają jej państwa takie jak Polska, Rumunia czy Ukraina (kraje frontowe, zainteresowane współpracą wojskową i energetyczną z USA). Okazała się źle przygotowana i nieskuteczna w Afganistanie. Błędem był również bezwarunkowy powrót Bidena do rozmów z Iranem. Efekty są mizerne: zachęta miała wpłynąć na liberalizację reżimu w Teheranie, a w państwie tym do władzy doszedł właśnie ultrakonserwatywny i wyjątkowo niemiły wobec USA Ebrahim Ra’isi. Ten błąd wytyka Ameryce jej najważniejszy sojusznik na Bliskim Wschodzie – Izrael, ale też sunnicka Arabia Saudyjska, której elity przebąkują o konieczności rozpoczęcia własnego programu atomowego. Do tego, jak pisał wczorajszy „Financial Times”, porażką zakończyło się niemal służalcze namawianie przez Bidena Chińczyków do zorganizowania spotkania z Xi Jinpingiem (Chińczyk miał odmówić). Równie kontrowersyjne są opisywane przez prasę USA – a nie prawicowe polskie media – zapewnienia składane przez przewodniczącego Kolegium Połączonych Szefów Sztabów USA gen. Marka Milleya pod adresem gen. Li Zuochenga w finale prezydentury Trumpa, że „Ameryka ostrzeże Chiny, jeśli USA będą chciały je zaatakować”. Po lekturze tych tekstów do grona sceptyków wobec gwarancji amerykańskich dołączyć może Tajwan, Filipiny czy Korea Południowa.
Wydaje się, że świat dziś jest nieco bardziej skomplikowany i wielowymiarowy, niż kreśli to Ryszard Schnepf. Pewne jest natomiast, że jesteśmy w momencie, w którym nie należy bezkrytycznie robić – jak mawiał klasyk – łaski USA. Po prostu nikt już tego nie robi. Ani talibowie, ani Chiny. Ani Niemcy, ani Izrael. Nie ma powodu, byśmy pod tym względem pozostawali poza mainstreamem.