Ich historie są wstrząsające. Bo one często robiły rzeczy, o których nie sądziły, że są do nich zdolne. Bo czy można się przygotować do tego, że będzie się zbierało wnętrzności rannych
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Pojawiła się moda na to, by przedstawiać historię z kobiecej perspektywy. Są opowieści kobiet, które przeżyły gułag, historie żołnierek Armii Czerwonej zebrane w tomie „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”. Pani – choć publikacji o powstaniu było bardzo wiele – opisała historie kobiet, które przeżyły sierpień i wrzesień 1944 r. w Warszawie.
Zdecydowana większość dotychczasowych książek o powstaniu była pisana przez mężczyzn i dla mężczyzn, pokazując jeden typ narracji. I nic dziwnego, bo to oni walczyli. W związku z tym mamy wiele opowieści o kulisach powstania, o przebiegu poszczególnych batalii czy rozważań o tym, czy walki miały sens. Ja spojrzałam na te wydarzenia z innej strony. Chciałam, żeby doświadczenia kobiet, które przez tyle lat znajdowały się w cieniu, z tego cienia zostały wydobyte i trafiły do ludzi, pokazując tę samą historii z jeszcze innej perspektywy.
Ale są książki pokazujące dramat tamtych dni z perspektywy cywili, jak choćby wstrząsający „Pamiętnik z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego.
Nie ma jednak typowo kobiecej narracji powstania. Kobiece doświadczenia – szczególnie cywilek – były inne i nie zostały do tej pory szczegółowo spisane. Świadczyć o tym może to, że część bohaterek niektóre rzeczy mówiła mi po raz pierwszy. Bo, jak same przyznawały, nikt ich o to wcześniej nie pytał. Choćby o to, jak radziły sobie z higieną podczas miesiączki – jak się okazuje, nie było takiego problemu, bo większość z nich z powodu dużego stresu okres straciła. Albo kwestia ubrania: powstanie miało trwać trzy dni, miały jedną sukienkę czy spodnie i choć wydaje się to trywialne, nie miały się potem w co ubrać. Jedna z moich rozmówczyń była świadkiem eksplozji ciężkiego nosiciela ładunków wybuchowych (Borgward B IV – red.) na Starym Mieście i wspomina, że siła detonacji rozerwała jej sukienkę, a ona potem nie miała co na siebie włożyć. Inna z kolei opowiada, jak jeden z kolegów przyniósł jej stanik znaleziony w opuszczonym mieszkaniu. Innym razem koledzy przygotowali dla niej i koleżanek gar z wodą do kąpieli. Niestety zaraz po tym, jak się umyły i wreszcie poczuły się kobietami, w budynek obok trafiła bomba i zostały przysypane grubą warstwą kurzu i pyłu. Nic im się na szczęście nie stało, ale były jeszcze brudniejsze niż przed myciem. Inna opowiadała z kolei, że spodnie, które miała na sobie, zaschły od brudu i błota, tak że raniły ją w uda aż do krwi.
W książce bardzo widoczna jest także kwestia macierzyństwa w trakcie powstania.
Pomysł na książkę powstał w mojej głowie już dawno, ale zaczęłam pisać dopiero wtedy, kiedy zostałam matką. W książce są historie dwóch matek. Jedną z nich jest pani Wiśniewska, która urodziła synka 1 sierpnia, tuż przed wybuchem powstania. Drugą jest moja babcia. Jej synek w momencie wybuchu walk miał trzy miesiące. Obie zostały z dziećmi same, bo mężowie poszli walczyć w powstaniu. Trudno sobie wyobrazić, przez co musiały przejść w czasie tych straszliwych 63 dni. Zostały bez jedzenia, bez wody, bez środków higienicznych i bez nadziei na przetrwanie. To, że udało im się ocalić życie swoich dzieci, jest ich zwycięstwem.
Łatwo było dotrzeć do bohaterek?
Pierwszą była babcia, z którą rozmawiałam od zawsze i to ona zainspirowała mnie do napisania książki. Od niej dostałam też kilka telefonów do innych pań. O pani Wołłowicz, powstańczej „Renie”, przeczytałam w gazecie. Był artykuł o tym, że prezydent Bronisław Komorowski złożył wieniec na Powązkach ze swoją ciocią podczas obchodów 69. rocznicy wybuchu powstania. Od razu wiedziałam, że historia tej pani musi być w mojej książce. Ciekawe było to, że w czasie powstania uratowała życie Rajmundowi Kaczyńskiemu, ojcu braci Kaczyńskich. Inna z bohaterek, pani Jadwiga Bałabuszko, została rok temu odznaczona przez prezydenta za odwagę, którą wykazała, służąc w legendarnym oddziale porucznika Adolfa Pilcha „Góry-Doliny”. Zależało mi na rozmowie z nią, bo jej oddział jako jedyny przyszedł na odsiecz Warszawie i to aż spod Wilna. Jej relacja jest wprost fascynująca. Szukając bohaterek, zależało mi na tym, żeby historie różniły się od siebie. W książce jest więc i arystokratka – hrabina Anna Branicka z Wilanowa, i dziewczynka z robotniczej dzielnicy, która przeżyła rzeź na Woli, są cywilki i dziewczyny, które walczyły w AK. Oprócz warszawianek, bo ich jest zdecydowana większość, bohaterki mojej książki pochodzą z różnych województw II RP: z nowogródzkiego, wileńskiego, lwowskiego, wołyńskiego.
Chciały opowiadać?
Nie od razu. Niektórym paniom, które działają w Związku Powstańców i udzielają wywiadów, jak pani Halina Jędrzejewska, może było trochę łatwiej mówić o tych sprawach, choć i tak były chwile, kiedy musiałyśmy przerywać rozmowę, bo wspomnienia wywoływały łzy. Ale pani Jadwiga, która jako 8-latka przeżyła rzeź na Woli i widziała ludzi palonych żywcem, albo pani Potulicka-Łatyńska, która była sanitariuszką na Starym Mieście i przeżyła tam koszmar, o którym przez kilkanaście lat po wojnie nie chciała rozmawiać, mówiły o swoich przeżyciach osobie z mediów po raz pierwszy. Dla nich powrót do tamtych chwil był bardzo trudny. Niektórym powstańcze koszmary śnią się do dziś.
Zadziwiające jest to, że w swoich opowieściach niektóre bohaterki wspominają, że to były dla nich najlepsze czasy. Jedna wręcz mówi, że już nic lepszego w jej życiu się nie zdarzyło.
Kluczem do zrozumienia tego jest to, że był to czas ich młodości. To był czas nie tylko wojny i okupacji, ale także pierwszych i często największych miłości, odkrywania w sobie kobiecości, troski o to, żeby się podobać, dobrze wyglądać, móc założyć na randkę ładną sukienkę. Jedna z bohaterek mojej książki, pani Zofia Radecka, opowiada, że wszystko najlepsze, co spotkało ją w życiu, zdarzyło się w Warszawie, i to właśnie w czasie okupacji i powstania. Kiedy wojna się skończyła i Polska znalazła się pod kolejną okupacją, tym razem sowiecką, okazało się, że choć nie skończyła jeszcze 20 lat, najlepsze miała już za sobą. Jej narzeczony zginął w powstaniu, ona została uwięziona w ubeckich kazamatach. Inna bohaterka z kolei opowiada, że w obozie, do którego Niemcy wywieźli ich po powstaniu, plotkowała z koleżankami o chłopakach i znajomościach zadzierzgniętych w czasie okupacji.
Wątków miłosnych jest rzeczywiście wiele...
Były to bardzo silne uczucia. Średnia wieku wśród powstańców wynosiła 20 lat, a wiadomo, że w tym wieku bardzo łatwo się zakochać. Znany jest przecież fenomen ślubów powstańczych, których kapelani wojskowi udzielili aż 257. Ci ludzie oprócz chęci walki mieli ogromną potrzebę kochania i czerpania z życia pełnymi garściami. Okupacyjna miłość Zosi Radeckiej do Kazika Sierakowskiego zaważyła na jej późniejszym życiu. Było to uczucie perfekcyjne, wyidealizowane – pewnie dlatego, że tak szybko i dramatycznie zakończone. On poszedł się bić na Mokotów, ona na Sadybę. Pożegnali się w kawiarni, która do dziś istnieje. On zginął, ona jeszcze kilka lat po wojnie czekała na niego, a z każdym dźwiękiem dzwonka do drzwi zrywała się z nadzieją, że to on. Że może cudem udało mu się przeżyć i do niej wrócić. Wstrząsająca jest też historia Anny Branickiej, która zakochała się w Januszu, koledze z konspiracji. On poszedł do powstania, ona została zatrzymana przez Niemców w pałacu w Wilanowie, czyli w swoim domu. Janusz chciał ją odbić. Przybył jej na ratunek ze swoim oddziałem, wywiązała się strzelanina. W końcu udało się Januszowi przedrzeć pod okna jej pokoju i krzyknąć: „Anna, skacz, bo cię zabiją. Skacz!”. Ona zaś nie mogła się ruszyć, nawet nie mogła pisnąć, bo gestapowcy mieli ją na muszce. Potem spotkali się na dworcu w Skierniewicach, kiedy był wywożony do Niemiec, i przez kratę w pociągu obiecali sobie, że po wojnie się znajdą i pobiorą. To było ich ostatnie spotkanie. Ona została aresztowana przez NKWD i uwięziona w obozie pod Moskwą. Na trzy lata słuch o niej zaginął. Janusz, nie wiedząc o tym i myśląc, że Sowieci ją zabili, ułożył sobie życie z inną kobietą i wyjechał do Australii. Tymczasem panią Branicką przez trzy lata obozowego życia podtrzymywała na duchu myśl o Januszu i o tym, że jak to wszystko się skończy, wreszcie będą razem.
Niektóre związki jednak przetrwały.
Historie były różne, jedna z dziewczyn poznała swojego przyszłego męża podczas odpoczynku po powstańczej akcji. Wymienili się adresami na pudełkach od zapałek, uważając, że za kilka dni będą mogli umówić się na randkę. Mimo że musieli na nią czekać aż trzy lata, odnaleźli się, wzięli ślub i byli udanym małżeństwem. Natomiast „Rena”, ciocia prezydenta Komorowskiego, pomimo że udało jej się odnaleźć po wojnie z narzeczonym, to jej związek nie przetrwał. Po 10 latach się rozwiedli.
Opisane historie są wstrząsające. Ich siła tkwi w tym, że są bez patosu, są tylko zwykłym opisem tego, co się stało. A to, co się działo, było przerażające. Ciekawe jest też, że podejście bohaterek jest bardzo różne.
Jedna z bohaterek urodziła syna 1 sierpnia o godz. 13. Godzinę później mąż wyszedł walczyć i powiedział jej, że zaraz wróci, bo w ciągu trzech dni przepędzą Niemców, a ona nie ma co się martwić. Tymczasem kilka godzin później w jej dom uderzyła bomba. Halina schodzi więc do piwnicy, traci pokarm, dziecko ma kilka godzin, a ona jest w połogu, a więc krwawi i jest trawiona gorączką. Przytula się do chłodnych ścian, ma depresję poporodową, ale walczy o przetrwanie dziecka. Spędza tak dwa miesiące, często będąc na skraju śmierci głodowej. Kiedy się w końcu przedostaje do męża, ten jest zdziwiony, że nie siedziała spokojnie w mieszkaniu. On w tym czasie wysłał jej list, że u niego w oddziale panują nastroje pierwszorzędne i że „chciałby złożyć jej wizytę i ucałować swojego słodkiego pysia, ale nie wie, czy mu się uda”. Dochodzi do tego, że chciałaby być na jego miejscu. Jej mąż walczy na barykadzie z bronią w ręku, a ona walczy w piwnicy bez broni pod niemieckim ostrzałem. Zetknięcie się dwóch światów nie było proste: byli małżeństwem i podczas gdy ona marzyła o kapitulacji, on chciał walczyć do ostatniej kropli krwi. Po wojnie doszli do porozumienia, ale powstanie pozostało w jej pamięci koszmarem.
W ogóle ocena powstania jest bardzo różna.
Pani Jędrzejewska i pani Wołłowicz uważają, że należało się bić i że nie było innego wyjścia. Z kolei inne bohaterki mojej książki sądzą, że ta chęć walki została okupiona zbyt dużym cierpieniem, przede wszystkim ludności cywilnej. Gdy czyta się historie tych pań, od razu widać, że zdania były bardzo podzielone, i to już wtedy, przed wybuchem powstania. Niektórzy szli do powstania z obowiązku, inni dlatego, że aż ich rozpierała chęć odwetu na Niemcach, i to niezależenie od efektu, jaki on przyniesie. Inni zaś od początku nie mieli złudzeń co do tego, jak małe są siły AK i w związku z tym jak nikła jest szansa na wygraną. Tak było w przypadku mojego dziadka, który szedł do powstania bez nadziei i bez broni. Był przedwojennym oficerem i zdawał sobie sprawę z tego, jak wyglądały przygotowania do powstania. Wiedział, że nie ma w mieście broni, wiedział, że Niemcy są czujni i się zbroją. Poszedł walczyć z obowiązku, bo był żołnierzem, ale kiedy przyszedł na zgrupowanie i zastał kilkunastu ludzi uzbrojonych w jeden pistolet i domowej roboty granat, zrozumiał, że naprawdę nie mają szans. Wyprowadził więc oddział z Warszawy i poszedł do partyzantki. Przecież nie mogli iść z pięściami na czołgi. Przed wyjściem jedynie powiedział żonie, czyli mojej babci, żeby nie wychodziła o godz. 17 z domu. Babcia, która podzielała jego zdanie, pobiegła czym prędzej do sklepu po zapasowe smoczki i zasypki dla swojego trzymiesięcznego dziecka. Do tej pory babcia jest zła na przywódców powstania, że wyznaczyli na rozpoczęcie walk tak beznadziejną godzinę. O piątej przecież ludzie wracali z pracy, wszyscy byli na ulicach. Tysiące matek nie zdążyły wrócić do domu do swoich dzieci.
To może stąd taki wydźwięk książki. Bo niezależnie od tego, że bohaterki często mówią, że było warto się bić nawet takim kosztem, to przekaz pozostaje jednoznaczny: to była absurdalna akcja...
Starałam się nie narzucać czytelnikowi swojego poglądu, stąd też taki pomysł na narrację. Chciałam, żeby to właśnie moje bohaterki poprzez autentyczność swoich historii dały czytelnikowi do myślenia. Martwi mnie to, że często patrzy się na powstanie, czy w ogóle na historię, w idealistyczny sposób. Pokazuje się tylko jego piękną stronę. W ten sposób tworzy się historię powstania ku pokrzepieniu serc. Mnie jednak interesowała prawda, a nie mity. Jakakolwiek by ona była. Podczas tej bitwy zostało zgładzone milionowe miasto. To odbywało się w sposób niezwykle drastyczny i starałam się to ukazać. Bardzo się cieszę, że moje bohaterki chciały o tym szczerze rozmawiać. W mojej rodzinie raczej przeważa krytyczna ocena powstania. Obaj moi dziadkowie walczyli w powstaniu i mieli podobne zdanie o tej bitwie. Ich zdanie podziela również moja babcia, jedna z bohaterek książki.
Jednak wbrew różnemu nastawieniu w trakcie powstania wszyscy zostają i walczą dalej. Jak Teresa, która nie może patrzeć już na rannych, a jednak dalej pracuje jako sanitariuszka.
A tymczasem jej brat Janek, który brał udział w powstaniu, zginął w absurdalny sposób. Pocisk z PIAT-a, który wystrzelił, odbił się od framugi i trafił prosto w niego. Wynikało to z tego, że młodzi powstańcy dostali broń z Anglii, ale Londyn dopiero później przesłał instrukcje jej obsługi. A Janek, który interesował się bronią i chciał wszystko pierwszy wypróbować, zaczął strzelać od razu. Jego siostra walczyła dalej, ratowała ludziom życie na Starówce, później przedostała się wraz ze swoim oddziałem kanałami do Śródmieścia. Duch walki tych ludzi wynikał z tego, że było to zupełnie inne pokolenie. Pokolenie II RP, wychowane w kulcie niepodległości i Marszałka Piłsudskiego. Ojcowie moich bohaterek walczyli w 1920 r., tak jak mój pradziadek, który parę dni po ślubie poszedł jako ochotnik bronić Warszawy przed armią Tuchaczewskiego. Te dziewczyny poszły do powstania, bo to był ich obowiązek. Dla wielu z nich to było wręcz naturalne, i pomimo towarzyszącego im strachu uważały, że nie mogą uciec. I robiły rzeczy, o których nie sądziły, że są do nich zdolne. Jedna z sanitariuszek „Dora” siedzi przy małym chłopcu, który umiera jej na rękach. Chłopak był jej pomocnikiem, kiedy rozpoczęła pracę jako sanitariuszka w pierwszych dniach powstania. 12-letni zawadiaka z Marymontu, który chodził z meldunkami i mówił „Dorze”, że jak dorośnie, to się z nią ożeni. Został tak ciężko ranny, że nie miał szans na przeżycie. Krew sączyła się przez materac, a ona trzymała go do końca za rękę.
To też historia o indywidualnych ludziach. Wrogiem są oczywiście Niemcy, ale są też i dobrzy hitlerowcy, i okrutni Polacy, najgorsi są zaś Sowieci. Każdy może być nieprzyjacielem – to opowieść o ludzkiej naturze.
To prawda, że wśród ludzi, których spotykały moje bohaterki, nie zawsze było jasne, kto pomoże, a kto okaże się wrogiem. Kiedy mała Jadwiga z matką zostały wypuszczone przez Niemca z obozu – w ten sposób uniknęły wywózki do Auschwitz – napadła je banda Polaków i zaczęła im grozić. Nad moją babcią w obozie w Pruszkowie zlitował się Niemiec. Pozwolił jej iść do lekarza, który napisał jej kartkę, że ma poronienie w toku, i w ten sposób wydostała się z obozu. Panią Wołłowicz uratował przed rozstrzelaniem Niemiec, bo powiedział, że przypomina mu córkę, która jest w jej wieku. I że może ktoś jej pomoże tak samo, jak on pomógł „Renie”. Nic nie było czarno-białe.
Jaka była reakcja twoich bohaterek, kiedy przeczytały książkę?
Wiele z nich powiedziało, że dopiero teraz zdały sobie sprawę z tego, że ich przeżycia były niczym w porównaniu z doświadczeniami innych kobiet. A przecież każda z tych historii była dramatyczna. Każda z bohaterek mojej książki przeszła w Warszawie 1944 roku przez piekło.